baner
 
 
 
 
baner
 
2009-04-03
 

7CHALLENGE na Kilimanjaro - relacja

Przedstawiamy obszerną relację z wyprawy autorstwa Kasi Soleckiej, zilustrowaną zdjęciami Grzegorza Napory.

Po cichu liczyłam na to, że to się jednak dziś nie wydarzy. Początkowo delikatnie opadające płatki śniegu pod wpływem świszczącego wiatru zamieniły się w szalejącą burzę śnieżną, która próbowała w bezlitosny sposób rozprawić się z naszym namiotem. "Tea, coffee" - z zewnątrz dało się słyszeć dochodzące, między kolejnymi uderzeniami wichury, nawoływanie przewodnika, który pomimo tej jakże niesprzyjającej aury zdecydował, że to właśnie dziś nastąpi atak szczytowy. 4600 m n.p.m., a dookoła tego wzniesienia bezkresne pustkowia i resztki walczącej o przetrwanie przyrody; nasz ostatni obóz - Barafu Camp. Ostatni przed atakiem na szczyt góry, która dziś nie wydawała się być zbyt łaskawa dla zgromadzonych u jej szczytu podróżników. 



Uhuru, niegdyś zwana przez ludy afrykańskie Górą Światłości, obecnie, ze względu na znaczną liczbę miłośników przygód stających rokrocznie u jej podnóży, przechrzczona na Górę Karawan - Kilimandżaro. Potężny kolos wyniośle góruje nad obszarem Czarnego Lądu. Jest to najwyższa (5895 m.n.p.m) wolnostojąca góra na świecie, która dzięki sprzyjającemu klimatowi, praktycznie przez cały rok skutecznie wabi i zaprasza licznych śmiałków.

Niestety, nie dziś. Narażeni na przeszywające podmuchy szalejącej burzy śnieżnej, równo o północy opuściliśmy Barafu Camp, kierując się w stronę szczytu. Po pewnym czasie śnieg przestał padać, a naszym wiernym towarzyszem pozostał już tylko smagający wiatr. W oddali przed nami rozpościerała się granatowa czerń nieba, gdzieniegdzie usiana migoczącymi światełkami. Czasem były to wyjątkowo nieśmiało dziś świecące gwiazdy, częściej światełka czołówek i latarek ekip, którym udało się wyruszyć wcześniej, i to na nich patrzyliśmy z dołu zazdrosnym okiem, pokonując kolejne metry żmudnej trasy. "Pij wodę" - usłyszałam gdzieś z oddali stanowczy głos Grześka. To chyba już po raz setny podczas tej wyprawy od podnóża do 4600 m n.p.m. upomina mnie, żebym piła dużo wody w celu lepszej aklimatyzacji i zapobieganiu występowania choroby wysokościowej. Jednakże na tym etapie wspinaczki, nawet tak prozaiczna czynność jak napicie się wody, nie jest już takie proste. W obawie przed zamarznięciem, naczynie z wodą umieściłam głęboko na dnie plecaka. "Poczekaj, pomogę ci wyjąć termos"- ucieszyłam się na myśl, że tym razem ta czynność odbędzie się sprawnie, bez kolejnego zbędnego postoju. 



Mróz był przeszywający. Grube puchowe kurtki, ciepłe polary i czapki oraz bielizna termoaktywna pozwalały nam zachować resztki komfortu. Niestety nie wszyscy uczestnicy wyprawy byli tak dobrze przygotowani do walki z żywiołem. Co jakiś czas przelatywały nad naszymi głowami strzępy bliżej niezidentyfikowanej tkaniny. Jak się później okazało, były to fragmenty foliowej peleryny naszego kolegi Jarka, która nie zdała egzaminu w obliczu niosącej zniszczenie burzy śnieżnej. Na pocieszenie, bądź też w celu spotęgowania obrazu naszego nędznego położenia, pozostał mu na głowie jedynie foliowy kaptur, uprzednio sklejony grubą foliową taśmą. 



Ze względu na dość znaczne nachylenie góry poruszaliśmy się tak zwanym "zygzakiem". Sposób ten wydłużał znacznie czas naszej marszruty, dając jednakże nadzieję na osłabienie objawów choroby wysokościowej. Stopniowo udawało nam się nawet wyprzedzać ekipy, na które wcześniej, z dołu, patrzyliśmy z delikatną nutką zazdrości. Jednak wkrótce to my zmuszeni byliśmy zrobić postój, w następstwie czego sytuacja odwróciła się i  zostaliśmy w tyle. Tak naprawdę ta wymiana pozycji powtórzyła się jeszcze kilka razy podczas naszej siedmiogodzinnej wspinaczki. Dzięki temu, krępy jegomość, z rozpostartą na plecach flagą Szwecji przestał już być jednym z wielu anonimowych poszukiwaczy przygód, podobnie jak początkowo tryskający radością Hiszpan, który teraz w skupienia przemierzał kolejne odcinki drogi, mozolnie dążąc do szczytu. Często zdarzały się również przypadki, gdy ludzie nie mając już siły na dalszą wędrówkę, zawracali z drogi i wbrew ogólnemu trendowi, kierowali się w stronę obozu. Najczęściej odbywało się to pod eskortą czarnoskórego przewodnika. Muszę przyznać, że i mnie nawiedziła ta myśl. Czy uda mi się pokonać kolejne sto, kolejne dziesięć metrów? Dodatkowo, świadomość, że tak naprawdę nie mam za bardzo gdzie wracać, powodowała, że uparcie pięłam się pod górę. Brudny namiot, przeszywający mróz, gorzki smak porażki - to nie byłoby wymarzone zwieńczenie afrykańskiej przygody. Tak więc do przodu, choćby te kolejne kilka kroków, gdyż potem będzie szansa na upragniony odpoczynek, na wzięcie kilku oddechów. Z głową opuszczoną na piersi, obserwując jedynie miarowo poruszające się buty kolegi idącego przede mną, nieustannie liczyłam na to, że już za chwilę nastanie dzień, wyjdzie słońce, a to oznaczać będzie, że kres naszej wędrówki jest już blisko.  



Pierwszych, wytęsknionych promieni słońca doświadczyliśmy dopiero przy Stella Point na wysokości 5745 m n.p.m. Właściwie nie były to promienie słoneczne, ale początkowo raczej tylko jasna poświata, różowa łuna wynurzająca się zza horyzontu. Stąd do szczytu było już tylko ok. 45 min. marszu. Wschodzące słonce i przekonanie, że nic już nie stanie nam na drodze do zdobycia szczytu, dodało nam skrzydeł i dodatkowych pokładów energii. Droga, po której wchodziliśmy, był to teren bardzo rozległy, o niskim stopniu nachylenia, jednakże całkowicie wyeksponowany. Nieustannie wiejący, silny wiatr potęgował uczucie zimna nie pozwalając w pełni rozkoszować się pięknem otaczającej nas natury. Różowe cienie wschodzącego słońca na majestatycznych lodowcach na długo pozostaną w mojej pamięci. W końcu o 7.06 wyczerpani, ale szczęśliwi stanęliśmy na szczycie góry Kilimandżaro. Góry, o której marzyliśmy od miesięcy, a której zdobycie stanowi przecież jedynie rozgrzewkę przed kolejnymi prawdziwymi wyzwaniami. 

Tekst: Kasia Solecka
Zdjęcia: Grzegorz Napora 

Więcej zdjęć w fotogalerii.
      


Organizator:





Patronat medialny:















 


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com