baner
 
 
 
 
baner
 
2005-04-15
 

ACONCAGUA drogą klasyczną

Dla wielu turystów górskich i alpinistów Aconcagua jest idealnym szczytem, by sprawdzić możliwości własnego organizmu na dużych wysokościach.


Dla wielu turystów górskich i alpinistów Aconcagua jest idealnym szczytem, by sprawdzić możliwości własnego organizmu na dużych wysokościach. Staje się ona szczytem-sprawdzianem dla tych, którym Tatry i turystyczne wejścia w Alpach już nie wystarczają, a Himalaje wydają się celem odległym i finansowo niedostępnym.



Szczytowe partie Aconcagui widoczne z Nido de Condores o zachodzie słońca



Niewątpliwie Aconcagua ma pod tym względem sporo zalet. Jest szczytem łatwo osiągalnym z logistycznego punktu widzenia (łatwy dojazd, krótkie dojście pod górę, niezbyt wygórowane ceny, dobrze rozbudowana infrastruktura z hotelem na „Plaza de Mulas”, telefonami i Internetem). Jest także szczytem łatwym technicznie – na drodze normalnej nie wymaga umiejętności wspinaczkowych (przy dobrych warunkach nie trzeba nawet umieć poruszać się w rakach), a w razie komplikacji daje nieraz złudne wrażenie szybkiego otrzymania pomocy (rangersi zorganizowani na kształt naszego TOPR-u, możliwość skorzystania z ewakuacji helikopterem). No i ma kilka „naj-„: jest najwyższym szczytem Ameryki Południowej, najwyższym szczytem na świecie poza Azją, zaliczana jest też do Korony Ziemi. No i wreszcie w razie niepowodzenia – żaden wstyd (bo to przecież „prawie” siedmiotysięcznik), a w razie sukcesu – jest się czym pochwalić!
To wszystko decyduje o tym, że rokrocznie próbuje wejść na Aconcaguę od kilkunastu do kilkudziesięciu Polaków (jest to średnia znacznie wyższa od większości nawet bardzo popularnych szczytów alpejskich, poza Mont Blanc oczywiście).

Aconcaguę próbowałem zdobyć dwukrotnie. Pierwszy raz w 1998 roku, kiedy to z ks. Markiem Tatarem planowaliśmy wejście od wschodu przez tzw. Lodowiec Polaków (żeby było ambitniej). Popełniliśmy wówczas szkolny błąd, licząc na to, że wystarczy nam na zdobycie szczytu dwutygodniowy okres ferii szkolnych, żeby nie trzeba było zbytnio kombinować z załatwianiem czasu wolnego. Trafiliśmy jednak wówczas na wyjątkowo niesprzyjający okres niepogody (w ciągu 8 dni naszego pobytu pod górą zginęło wtedy na Aconcagui 8 osób), a na przeczekiwanie brakło nam czasu i trzeba było wrócić „na tarczy”, nie wyściubiając zbyt wiele nosa poza obóz I (dobrnęliśmy w porywach huraganowego wiatru do wysokości zaledwie ok. 5500 m n.p.m.). Pisałem o tym i o różnych „dziwnych” sytuacjach związanych ze zdobywaniem wówczas Aconcagui przez Polaków w jednym z numerów „Gór i Alpinizmu” z 1998 roku.
Drugi raz pojawiłem się pod najwyższą górą Ameryki Południowej z Piotrem Pustelnikiem dwa lata później. Oprócz Aconcagui (popularnie zwanej „Anką”) mieliśmy wówczas w planach wejście na Ojos del Salado (drugi szczyt tego kontynentu), a na całość – trzy tygodnie. Wymogło to na nas metodę zdobywania gór zwaną popularnie przez Niemców „Blitz Krieg” (na Ojos del Salado mieliśmy ostatecznie trzy dni czasu – o czym pisałem w GÓRACH 2004/12). Postanowiliśmy więc pójść po najmniejszej linii oporu i zdobyć „Ankę” drogą normalną, nie bacząc na to, że jest „mniej honorna”.
Cała akcja (od Santiago do Santiago przez wierzchołek Aconcagui) trwała 11 dni, co jest raczej niezłym wynikiem. Pierwszy dzień zajmuje nam przejazd z Santiago (Chile) do Mendozy (Argentyna). Drugi – załatwienie formalności w dyrekcji Parku w Mendozie i przejazd do Puente del Inca (2950 m n.p.m.). Noc spędzamy w schronisku zaadoptowanym ze starego dworca kolejowego. Trzeciego dnia Piotr decyduje, że nie będziemy się tłoczyć w tłumie turystów, więc odpuszczamy sobie poranne wyjście, a czas spędzamy mile przy „Indiańskim Moście”, korzystając ze źródeł termalnych. Startujemy dopiero koło południa, kiedy opadł już kurz po tabunach turystów. Za mostem drogowym nad rzeką skręcamy w prawo ścieżką dla mułów (znaczna część zamożniejszych turystów dojeżdża do granicy parku jeepami). U wylotu doliny mamy piękny widok na południową ścianę Aconcagui. Odprawiamy się u rangersów (sprawdzają pozwolenia, wydają worki na śmieci – które z zawartością trzeba oddać w drodze powrotnej!) i ruszamy w dolinę Horcones (Jaskółek). Droga prowadzi najpierw orograficznie prawą stroną Rio Horcones, a po przejściu wiszącego mostu – lewą. Według przewodnika to zaledwie 6 kilometrów (?), ale do Confluencia campsite docieramy po ponad 3 godzinach marszu. Tuż przed Confluencią w prawo odbija droga do Plaza Francia pod południową ścianą „Anki”.
W Confluencii można rozbić własny namiot (uwaga dla „nadających” w Puente del Inca bagaż mulnikom: trzeba się z nimi dogadać, że wasz namiot jest w bagażu na mule i że w tym namiocie zamierzacie nocować w Confluencii, bo mulnicy często robią trasę do Plaza de Mulas w jeden dzień i tam zrzucają depozyt!) albo za dodatkową opłatą przespać się w dużym namiocie bazowym. U rangersów można także zamówić posiłek i piwo.

Tłumy turystów podczas podejścia do Nido de Condores; w dole widoczne namioty bazy na Plaza de Mulas



Wczesnym rankiem, gdy w Confluencii jeszcze panuje mrok, gramolę się na pobliską morenę i podziwiam widoki o wschodzie słońca. Kolory, jakie poranne słońce wydobywa ze zboczy Aconcagui, rzucają na kolana. Z obozowiska wychodzimy niespiesznie – znów gdy kurz po turystach zdążył już opaść. Podchodzimy na morenę, potem trochę w górę, trochę w dół, aż docieramy do granicy Plaży (Playa). Jest to płaskie dno doliny, odcinające się kolorystycznie od okolicznych zboczy. Tu zaczynamy systematycznie wyprzedzać turystów, którzy opuścili Confluencię przed nami. Wreszcie Piotr zostawia w tyle także i mnie, więc przez długi czas mogę w samotności (Piotr daleko przede mną, tabuny turystów daleko za mną) podziwiać widoki. Dopiero po południu pogoda wyraźnie się psuje, a gdy mijam ruiny schroniska (stare Plaza de Mulas – 4050 m n.p.m.) oraz ścierwo padniętego muła i zaczynam podchodzić pod stromy próg, rozpętuje się burza z piorunami i zamieć śnieżna. Z ulgą docieram do aktualnego Placu Mułów (4230 m n.p.m.), gdzie Piotr czeka na mnie już w rozbitym, wygodnym namiocie.
Piąty dzień to dzień kondycyjno-aklimatyzacyjny. Zwiedzamy pełną namiotów bazę, gdzie nie brakuje naszych rodaków, odwiedzamy odległy o pół godziny drogi przez piargi i penitenty brzydki hotel nad jeziorkiem, skąd ładnie widać całą zachodnią ścianę Aconcagui. Ścianą tą wiedzie kilka niezbyt urodziwych (bo kruchych) dróg wspinaczkowych (West Face Route, La Tapia del Felipe Route, Esteban Escaiola Route i posiadająca kilka wariantów Ibáňez-Marmillod Route). W hotelu jest telefon, a w bazie nawet Internet.
Następnego dnia zostawiamy nasz „namiot bazowy” i z malutką „trumienką” North Face’a ruszamy w górę. Ku naszemu zdziwieniu Nido de Condores (5365 m n.p.m.) osiągamy w 4 godziny i 15 minut. To niezłe tempo, biorąc pod uwagę, że niektóre grupy rozbijają ten odcinek na 2 dni, nocując po drodze w Camp Canada (4877 m n.p.m.) albo w Camp Alaska (5212 m n.p.m.). Droga z Plaza de Mulas do Nido de Condores („Gniazda Kondora”) to całkiem wygodna ścieżka, wijąca się zakosami po niezbyt stromym zboczu. Jedynym na niej problemem jest ilość podchodzących w górę turystów, którzy bardzo niechętnie ustępują miejsca i pozwalają się wyprzedzić.



Widok z Nido de Condores na północne zbocza Aconcagui, którymi wiedzie droga normalna na szczyt; na I planie Piotr Pustelnik przy namiociku-trumience



Na Nido de Condores jest sporo przestrzeni do rozbicia namiotów i bardzo ładny widok na północne zbocza Aconcagui, którą wiedzie droga normalna (Normal Route, zwana też Drogą Zurbriggena – pierwszego zdobywcy Aconcagui w 1897 roku). Niby od dawna wiem, że lenistwo nie popłaca, ale nie chce nam się gonić kilkanaście metrów w górę po śnieg na gotowanie, skoro tuż obok, w niecce, mamy ładne jeziorko – wystarczy tylko przebić taflę lodu i już mamy wodę. Nie bierzemy jednak pod uwagę, że obniżenie terenu powoduje spływanie do jeziorka wszelkich możliwych płynów, nie tylko tych spadających z nieba. Po wodzie z sokiem i po obiadku dopada nas dolegliwość o bardzo sportowej nazwie. Z wielkim trudem najpierw Piotrowi, a potem mnie udaje się dopaść okolicznych głazów i spuścić na czas spodnie. Z tyłka robi się fontanna, i to kilkakrotnie. A mówiłem, że lenistwo nie popłaca?! Osłabieni biegunką zalegamy w namiociku-trumience (we dwóch mieścimy się tam tylko na waleta, czyli jeden ma głowę tam, gdzie drugi nogi).
O trzeciej w nocy Piotr robi pobudkę. Mamy iść na szczyt. Choć bardzo mi przykro – kategorycznie odmawiam. Mam bóle brzucha, boli mnie głowa, a żołądek ma ochotę zwrócić resztki tego, co się w nim uchowało. Po minie Piotra widzę, że jest zawiedziony. Przed południem ludzie schodzący z góry przekazują wiadomość, że wyżej konieczne są raki. A my zostawiliśmy swoje w namiocie bazowym! Losujemy więc, kto po nie pójdzie. Nawet nie mam pretensji, że padło na mnie – może zejście do bazy i powrót następnego dnia poprawią mi samopoczucie. Na dole jestem w godzinę. Tymczasem Piotr robi sobie wycieczkę aklimatyzacyjną do Berlin Camp (5950 m n.p.m.), a następnego dnia, gdy ja podchodzę po raz drugi do Nido de Condores, wybiera się na wycieczkę w okolice ruin Refugio Independencia (6546 m n.p.m.), co daje mu świetną aklimatyzację. Tymczasem moje samopoczucie poprawia się i odcinek pomiędzy Plaza de Mulas i Nido de Condores (deniwelacja 1135 m) pokonuję w 3 godziny.
Dziewiątego dnia wstajemy obaj o trzeciej w nocy i po napiciu się herbaty i połknięciu „gorącego kubka” wyruszamy w drogę. W ciemnościach widać już kilka świetlnych punkcików czołówek ludzi, którzy wystartowali przed nami. Ale po nas też idą następni. Dobrze zaaklimatyzowany Piotr (i jak zwykle ze świetną kondycją) dość szybko zostawia mnie w tyle. I mimo że przeganiam wszystkich, którzy wyszli przed nami, to i tak nie mam szans dogonić Piotra. Jeszcze przed wschodem słońca mijam Berlin, w którym widać światełka krzątających się ludzi, ale większość tych, którzy wybierali się na szczyt, jest już dawno w drodze. Nie jestem więc w stanie odróżnić już, która świetlna kropka daleko przede mną to czołówka Piotra. Jest bardzo zimno, wieje silny wiatr, który zniechęca mnie do wyciągnięcia aparatu z plecaka, chociaż wschód słońca z cieniem Aconcagui wygląda naprawdę imponująco (kto zna siłę mojej „manii fotograficznej”, ten może się domyśleć, że musiało być naprawdę zimno!).
Pierwszą przerwę robię przy Refugio Independencia (6546 m n.p.m.), gdzie, chowając się w ruinach budki schroniska, próbuję rozgrzać zmarznięte dłonie. Niestety, termos z gorącą herbatą wędruje sobie gdzieś u góry na plecach Piotra. Tu robię pierwsze zdjęcia. Dalej droga wiedzie w prawo w górę przez tzw. Cresta del Viento, gdzie wiatr jest przeraźliwie mocny. Tam dopada mnie pierwszy kryzys. Gdyby nie skalna turnia, w „cieniu” której mogłem się na chwilę schronić przed huraganowym wiatrem i rozgrzać zlodowaciałe dłonie, pewnie poważnie roztrząsałbym możliwość odwrotu. Jeszcze wyżej zaczyna się osławiony żleb Canaleta. Tam wieje ciut mniej, ale za to 400 metrów 33-stopniowego zbocza, zbudowanego z luźnych kamieni i pokrytego warstwą świeżego, niezwiązanego śniegu, daje w kość.

Choć idę w rakach, podchodzenie wygląda tak: trzy kroki w górę i zjazd dwa kroki w dół, albo na odwrót. Mam wrażenie, że mielę śnieg wymieszany z piargiem i że zupełnie nie zdobywam wysokości. Wreszcie decyduję się zdjąć raki, które chyba bardziej mi przeszkadzają, niż pomagają. Przypinam je z boku plecaka (to dość ważne w świetle mających mieć miejsce wydarzeń). Mimo że mam wrażenie olbrzymiego osłabienia, powoli jednak wyprzedzam ludzi, którzy wyszli po noclegu z Berlina i teoretycznie powinni być w lepszej formie. I nagle, co jest dla mnie absolutnym zaskoczeniem, staję się uczestnikiem chyba „najwyższej bójki na świecie”. Jestem już na grani wyprowadzającej z przełęczy w stronę szczytu, gdy zupełnie niespodziewanie na moje plecy spada grad uderzeń pięściami, a potem kijkami i (jak podejrzewam) stek wyzwisk w języku hiszpańskim. Jakiś alpinista wyżywa się na mnie z całych sił, a gdy udaje mi się „odskoczyć” dwa kroki w górę poza jego zasięg, zaczyna rzucać we mnie kamieniami. Jestem tak zaskoczony sytuacją, że nie wiem, jak zareagować! Facet przechodzi z hiszpańskiego na łamany angielski, z którego udaje mi się wyłowić pojedyncze zrozumiałe dla mnie słowa. Tych brzydkich nie będę cytował (któż ich nie zna?), a z reszty wynika, że mam mu zapłacić 500 dolarów za zniszczoną kurtkę. Faktycznie, gość pokazuje centymetrowe rozcięcie na rękawie gore-texu. Prawdopodobnie kiedy go wyprzedzałem, wiszące z boku mojego plecaka raki mogły (przynajmniej teoretycznie) dokonać takiego dzieła zniszczenia. Postanawiam zignorować faceta i czym prędzej oddalam się z pola rażenia kamieni.
Wkrótce, tuż przed szczytem, spotykam schodzącego Piotra (czekał na mnie na wierzchołku przez ponad pół godziny) i mocno przejęty relacjonuję mu wydarzenie. Piotr każe mi się nie przejmować i rusza w dół. A ja po pokonaniu trzymetrowego progu skalnego staję na szczycie. Chwilę odpoczywam, robię fotki panoramy i wykorzystuję innych zdobywców szczytu do uwiecznienia mnie przy krzyżu na wierzchołku Aconcagui. Gdy jestem gotowy do zejścia, na szczyt gramoli się mój agresor i zaczyna się dalszy ciąg awantury. Facet próbuje zedrzeć ze mnie moją kurtkę. Na szczęście partnerzy krewkiego alpinisty (osłabionego mocno wysokością, a może i emocjami) odciągają go na bok, gdzie pada na ziemię i leży bezwładnie. Dogaduję się z nimi, że mogę ewentualnie zapłacić za „zniszczoną” kurtkę, ale na pewno nie 500 baksów – oczywiście dopiero na dole, w bazie. Ale zarówno oni, jak i ja mamy świadomość, że raczej na spotkanie na dole nie mamy szans – śpimy na różnych „piętrach”.

Autor przy krzyżu na Aconcagui; w tle wierzchołek południowy



Rozpoczynam zejście. Jak zwykle w drodze powrotnej, idzie mi się zupełnie dobrze. Dopiero tuż przed Nido de Condores opuszczają mnie siły i z trudem dowlekam się do namiotu. Piotr wita mnie gratulacjami i termosem gorącej herbaty, która stawia mnie na nogi. Po godzinie odpoczynku i pogawędce z Czechami, z którymi przed trzema laty byliśmy na Gasherbrumach (świat jest mały!), zwijamy naszą trumienkę i w godzinę zbiegamy do bazy na Plaza de Mulas.
Dziesiątego dnia wyruszamy w dół dopiero koło południa i tuż po zachodzie słońca dowlekamy się (przynajmniej ja to tak czułem) do Puente del Inca, skąd rankiem dnia jedenastego odjeżdżamy do Santiago de Chile, by zacząć przygodę z inną Górą.

Podsumowując: takie w miarę szybkie tempo wejścia na „Ankę” było możliwe dzięki Piotrowi. Gdybym był sam, albo z wolniejszym partnerem, wszystko na pewno trwałoby o wiele dłużej. Przede wszystkim nie oszczędzałbym na aklimatyzacji. Być może scenariusz wyglądałby tak: po dniu odpoczynku na Plaza de Mulas wejście do Nido de Condores i po nocy powrót w dół; kolejnego dnia znów wyjście do Nido de Condores, a po noclegu dojście do Berlina i powrót na noc znów do Gniazda Kondora; następna noc w Berlinie i dopiero wtedy próba wejścia na szczyt. I to wszystko przy założeniu, że  dopisywałaby pogoda. Złe warunki atmosferyczne szybko zrewidowałyby taki plan. Słynne „viento blanco” (biały wiatr) jest dobrym wskaźnikiem złych warunków panujących u góry, więc choć na dole ładnie i świeci słoneczko, warto sobie odpuścić, by nie tracić sił na nieskuteczny atak.
Aconcagua, będąc łatwą technicznie górą, zbiera okrutne żniwo każdego roku: od kilku do kilkunastu ofiar śmiertelnych. Wielokroć więcej osób przypłaca próbę wejścia „na siłę” na wierzchołek poważnymi odmrożeniami. Istotna jest więc dobra aklimatyzacja, dobry sprzęt (zwłaszcza namioty) i ubranie. A przede wszystkim – rozsądek!

Tekst i zdjęcia: ks. Krzysztof Gardyna

"Góry", nr 4 (131) kwiecień 2005

(kb)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com