baner
 
 
 
 
baner
 
 
 

Alpejski tryptyk na własnych zasadach

Wszystkie piękne, majestatyczne, z trudnościami wspinaczkowymi, jednak bez konieczności przechodzenia uszczelinionych lodowców. Wszystkie solo i bez korzystania z udogodnień turystycznych. Alpejskie klasyki: Eiger, Matterhorn i Weisshorn.

Potężny Weisshorn to cel dużo mniej oczywisty niż Matterhorn, ale na pewno nie mniej wymagający


W JAK… WEISSMIES


Matterhorn zdobyty (relację znajdziecie w GÓRACH, nr 279). Schodzę długo z poznanymi po drodze Polakami, już wcale się nie spiesząc. Przyjemny, słoneczny dzień, las daje wytchnienie, wypełniając powietrze sycącą wilgocią. Gdzieś w połowie drogi do Zermatt zatrzymujemy się na piwo w przytulnym rodzinnym pensjonacie, a potem szybko przechodzimy przez tłoczne miasto i wskakujemy do pociągu, by wysiąść na następnej stacji i przespać się na karimatach w pobliżu samochodu chłopaków. Nazajutrz podwiozą mnie do Visp, a ja w podzięce pokażę im najlepszą atrakcję Szwajcarii – Lidla z piwem trzy i chlebem cztery razy tańszym niż w lokalnych sklepach! Być może tylko dzięki sieci niemieckich dyskontów przetrwałem tu cały miesiąc? Jednak w Zermatt takich cudów nie uświadczymy.

 

Matterhorn zdobyty, lecz moje dalsze plany – jak to zazwyczaj w górach bywa – krzyżuje pogoda. Weisshorn to piękny i rozległy masyw, ale na zdobycie mierzącego 4505 metrów szczytu potrzebne są minimum dwa dni, a pojutrze zapowiadają spore opady. Wracam na kemping, zastanawiając się, co dalej. I tym razem z pomocą przychodzą znajomi z holenderskiego klubu alpejskiego, którzy odpoczywają przy swoich namiotach. Odpowiedź brzmi: Weissmies! Niewysoki (4017 m), niezbyt wymagający, akurat na jeden dzień akcji. Co więcej, to cel idealny na solo, ponieważ wybierając niezbyt trudną grań południowo-wschodnią, całkowicie omijam lodowiec. To oczywiście wyrypa o wiele mniej spektakularna od tych, które miałem w planach, no ale… Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. W dodatku zdobycie go w jeden dzień, zaraz po Matterhornie, powinno stanowić nie lada wyzwanie kondycyjne. Należałoby dodać, że nazwy obu szczytów są zaskakująco podobne do siebie – Weissmies zamiast Weisshornu. No, niech będzie!

 

Okazuje się, że pod górę mogę dojechać autobusem podmiejskim, a pierwszy startuje bardzo wcześnie, około 5.00 rano. Postanawiam więc nocować na kempingu, by nazajutrz wyruszyć na lekko, bez sprzętu biwakowego, i wrócić tego samego dnia. Ba, rezygnuję nawet z raków, bo podobno śnieżna grań, która czeka mnie na końcu, nie jest wymagająca. Przynajmniej tak twierdzą Holendrzy. Biorę tylko czekan, którym w razie czego będę w stanie wyhamować upadek. Jeśli teren okazałby się zbyt wymagający, po prostu zawrócę. Wolę zaryzykować niż dźwigać przez cały dzień dodatkowy kilogram w plecaku. A jeśli szczytu nie zdobędę, nic się nie stanie, przecież i tak nie miałem go w planach.

 

 Moja przygoda zaczęła się w Salbit, w Alpach Urneńskich. Zanim samotnie wyruszyłem w stronę Grindelwaldu, działałem z kolegami z Danii w królestwie litych granitowych ścian z drogami od 5c wzwyż

 

Droga Klasyczna prowadzi lodowcem i nie ma na niej wspinania. Wybieram grań południowo–wschodnią (PD/II), która może być nieco ciekawsza, trudniejsza technicznie, a jednocześnie bezpieczniejsza na samotne przejście, przez to właśnie, że omija lodowiec. Wysiadam z autobusu w Saas-Fee po szóstej rano i od razu pnę się stromo do góry. Ze sobą mam trzy litry wody, kanapkę z tofu, trochę batonów – to powinno wystarczyć na cały dzień. Ach, no i oczywiście aparat. Jednak także tę kwestię potraktowałem minimalistycznie, zabierając lekkie body i dwie malutkie stałki. Całość nieznacznie przekracza pół kilo. Czyli tyle, co jeden szerokokątny obiektyw używany na Matterhornie.

 

Ścieżka szybko traci nastromienie. Podążam szlakiem aż do schroniska Almagellerhütte, w którym nawet się nie zatrzymuję. Turystów niewielu, dopiero pod budynkiem dostrzegam pierwszych ludzi. Cóż za miła odmiana po zatłoczonym Matterhornie, gdzie nawet na wierzchołku trzeba było walczyć o dogodne miejsce! Najpopularniejsza, prowadząca na szczyt droga znajduje się z drugiej strony góry, więc nic dziwnego, że tłumów tu nie uświadczymy. Dzięki temu, przechodząc pole śnieżne, po raz pierwszy dostrzegam koziorożca alpejskiego. Takie oto uroki kryją w sobie mniej popularne szlaki Szwajcarii.

 

Po trzech i pół godzinie docieram na grań i siodło Zwischbergenpass. Dopiero tutaj robię krótki odpoczynek na drugie śniadanie. W tym miejscu ścieżka przechodzi na drugą stronę grzbietu, a ja kontynuuję granią ku szczytowi. Początkowo idę łatwym, ale kruchym terenem. Droga wygląda na rzadko chodzoną, a jej przebieg nie jest oczywisty. Wędruję ściśle granią, dopiero pod koniec robię trawers po lewej stronie. Trudności jedynkowo-dwójkowe przez cały czas. W jednym miejscu pokonuję może trójkową płytę, ale mogłem też ją obejść. W końcu docieram na południowy wierzchołek (3972 m), gdzie zaczyna się śnieżna grań.

 

Tekst i zdjęcia / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI


Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 6/2021 (283)


Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com