baner
 
 
 
 
baner
 
2013-06-05
 

Janusz Nabrdal Nabrdalik - człowiek z Lhotse

Już kilka pokoleń miłośników skał wspina się w uprzężach uszytych przez jego firmę Lhotse i używa rozmaitych gadżetów z jej metką. Część z nas znała Janusza jako sponsora i mecenasa, na którego zawsze można było liczyć przed wyprawą lub zawodami. Wspinacze mieszkający w pobliżu korzystali z jego domowej ścianki.
Janusz na wspinanie trafił dopiero w wieku 27 lat, okrężną drogą przez lekkoatletykę, którą wcześniej uprawiał przez pięć lat, i speleologię, którą szybko porzucił. Był uczestnikiem trzech wypraw w Himalaje – na Annapurnę, Lhotse i Ganesh II. Wspinał się w Alpach i Dolomitach, zimą w Szkocji i tradowo w Anglii. Łatwo było go spotkać w skałkach całej Europy, na Frankenjurze, w Sperlondze, najczęściej w Ospie oraz na jego ulubionej Sardynii, którą odwiedził osiem razy. Niedawno wrócił do formy po wypadku na Kalymnos, w planach były wyjazd na Krym, ale życie napisało zupełnie inny scenariusz.



Janusz podczas targów we Friedrichshafen. Fot. Andrzej Mirek


Janusza odwiedziłem w jego domu w Sosnowcu – tu znajduje się także siedziba firmy Lhotse i ścianka wspinaczkowa. Kiedy weszliśmy do pokoju, dopiero się obudził, ale bez zbędnych wstępów przystąpiliśmy do rozmowy, którą trudno nazwać wywiadem, bo niestety nieprofesjonalna chęć pogadania zwyciężyła nad zadaniem, które miałem do wykonania.

Janusz, pamiętasz swoją pierwszą uprząż?


Tak, to był model Don Whillians, uszyty przeze mnie.

Dlaczego nazwałeś swoją firmę Lhotse? Z sentymentu do tej góry po wyprawie?


To była pierwsza śląska wyprawa w Himalaje, pojechała bardzo mocna ekipa: Jurek Kukuczka, Janusz Majer, Rysiek Pawłowski, Krzysiek Wielicki, Mirek Falco Dąsal. Niestety, nic nie zdziałaliśmy, bo pogoda nie pozwoliła. W bazie spędziłem dwa miesiące – nie licząc dojścia, bo w samej karawanie przemieszczaliśmy się czternaście dni. Żeby było śmieszniej, przed nami szła dupna karawana Japończyków, którzy mieli 1000 porterów! Wybraliśmy się z Jasiem Nowakiem do nich do bazy uzgodnić, czy możemy skorzystać z ich namiotów – tam się szło dwa dni. Messa to był namiot 10 na 6 metrów, tak wyłożony karimatami, że było równo, mimo że znajdował się na lodowcu.



Janusz Majer, Janusz Nabrdalik, Andrzej Makarczuk. Fot. arch. Janusz Nabrdalik

W Dolomitach też byłeś z niezłą ekipą.

Pierwszy raz w 1979, a później w 1986 roku. Wspinałem się z Mareczkiem Płoną, a Fijał [Jan Fijałkowski – przyp. red.] z Markiem Kołodziejczykiem z Warszawy. Pierwszy raz byłem na Civeccie, a drugi raz na Tre Cime. To był obóz klubowy. Porobiliśmy ładne przejścia jak na tamte czasy.

Jak wyglądały ówczesne wyjazdy zagraniczne?


Miałem znajomego, który wsławił się tym, że za późno wrócił z Himalajów i dostał blokadę paszportu. Kiedy ponownie składał wniosek, wylądował u kierownika biura we Wrocławiu i usłyszał: – Dopóki ja jestem kierownikiem, to pan paszportu nie dostanie. A on na to: – To ja pana zwolnię.

Ja też miałem podobną historię. W 1983 roku pojechałem na obóz centralny w Alpy, był stan wojenny, dostaliśmy pozwolenie na dwa miesiące. Wcześniej mieliśmy wyprawę z klubu na treking w Himalaje, ale wyjazd się opóźnił i terminy się zazębiały. Pojechałem zanieść paszport do COS-u, żeby go od razu wyrwać, a tam się okazało, że zostałem skreślony. Zacząłem się uśmiechać do jednej pani – zadziałało. Potem jeszcze tydzień spędziłem w pociągach Katowice-Warszawa, ale w końcu udało mi się to odkręcić i wejść na pokład samolotu do Bombaju. W sumie nie było mnie w kraju ponad cztery miesiące.

Przypomnij swoje sukcesy na zawodach.

Zająłem szóste miejsce w zawodach na Babie Jadze na Zakrzówku, a był to dopiero mój drugi rok wspinania. Startowałem na Węgrzech razem z Andrzejem Marciszem, Krzyśkiem Pankiewiczem i Alkiem Lwowem, gdzie po 55 metrach wspinania trzeba było wejść w klucz i zjechać.



Na Lechworze. Fot. arch. Janusz Nabrdalik

Pokonałem tę ścianę zjazdem w trzech odbiciach. Niestety, odstawiłem nogę za ogranicznik i mnie zdyskwalifikowano, ale ponieważ „Polak, Węgier dwa bratanki”, pozwolili mi wystartować poza konkursem i zająłem trzecie miejsce.

Wspinałeś się w piachach?

Kiedy pierwszy raz byłem w DDR, pojechaliśmy na kompletnie lewe zaproszenie studentów z Drezna. Na granicy w Zgorzelcu nas zawrócili, to postanowiliśmy spróbować w Sieniawce, ale tamci wbili nam stemple i przekreślili je, więc jak w Sieniawce to zobaczyli, zadzwonili do Zgorzelca i wydawało się, że jest po wszystkim. Na szczęście na granicy była Niemka, która mówiła po polsku, pomogła nam i pojechaliśmy. Pierwszego dnia jemy śniadanko, a tu podjeżdża trabant i wysiada małżeństwo. Okazało się, że to Horst Diewock. Zaprosił nas do garażu na działce, tam mieliśmy metę. W któryś dzień – jak miał wolne – pokazywał nam skały. Gały mu wyszły, bo ekipa z Krakowa, w której był między innymi Rysiek Malczyk, rzuciła najdłuższą wędkę świata, żeby patentować jakąś dziesiątkę. Jego żona była Polką i on znał polski, ale mówił o sobie w rodzaju żeńskim. Pokazywał nam skok „na Basię” i mówił „ja byłam”, „ja skakałam”, „ja złamałam”.

Umówiliśmy się na wspin. Dał mi smyczki, ale nie wiedziałem, jak je zakładać. On doszedł na stanowisko, zobaczył i mówi: – Ale nawkładałeś ta smyczka! – A ja na to: – Bo ja się wolę wspinać bardzo dobrze i bardzo długo niż superdobrze i krótko. Poprowadził następny wyciąg, zakładając trzy smyczki – ale znał ten rejon. Nie wiem, czy bym go teraz poznał, to były lata siedemdziesiąte.

Za co tak polubiłeś Sardynię?


Przede wszystkim za spokój, bo w niektórych popularnych rejonach zrobiło się tłoczno i trzeba było stać w kolejce do drogi, a na Sardynii bywaliśmy w zupełnie odludnych miejscach, takich jak w Jerz. Kiedyś zadzwonił do mnie Jacek Jurkowski z informacją, że kupił najnowszy przewodnik i na samym końcu widzi wujka Janusza w grocie Millenium na 7b+ – było tam zdjęcie z drogi, z której spadłem jak pizda na samym końcu. Nawiasem mówiąc, niedługo ma się ukazać nowy przewodnik.

To ta droga, na którą miałeś przygotowane ekspresy z bardzo długim taśmami?

Tak, byliśmy tam z Tomkiem Palką, moim słynnym asekurantem z Kalymnos. Tę linię robił też Kawa, mocny gość z Katowic, i poszedł na nią, a miał same krótkie ekspresy. Mówił, że jedyne trudności to ciągnięcie liny – ja zakładałem 50–60 cm ekspresy. Jak byliśmy razem w Millennium, niestety nie miałeś okazji, by się przystawić, bo Rosjanie nam ją zajęli.



W ścianie Lhotse. Fot. Janusz Majer

Gości masz dużo?

Czasami aż za dużo, tak że Ola zaczęła to reglamentować.

Od czego zaczęła się twoja choroba?

Pojechałem na Łysą Polanę, przejechałem na drugą stronę, wypiłem piwko i poszliśmy pustą Doliną Białej Wody. Po drugiej stronie potoku szły szalejące tłumy. Do starej leśniczówki doszedłem z bolącą nogą – myślałem, że to rwa kulszowa. Potem musiałem pojechać do Łodzi, a powrót był jakąś gehenną. Sobotę i niedzielę przeleżałem w łóżku, w poniedziałek poszedłem do lekarza i dostałem skierowanie do neurologa. Tam wysłano mnie do szpitala, gdzie robiono mi rezonans i tomografię. Wtedy wszystko wyszło. Po miesiącu leżenia w szpitalu wreszcie wylądowałem w domu, Ola mnie tu karmi.

Jak to dalej będzie wyglądało?

24 listopada mam sprawdzić w przychodni w Katowicach, co się dzieje po pierwszej serii naświetlań, a 30 mam iść do jakiegoś profesora, który obejrzy moje wyniki, no i zobaczymy.

Zawsze na koniec rozmowy proszę o jakieś przesłanie.

Wspinam się już tyle lat, że nawet sobie nie wyobrażałem, że nie będę mógł tego robić. A przesłanie do młodzieży? No cóż... Wspinać się, wspinać...

Dziękuję za pomoc w zebraniu materiałów żonie Janusza – Oldze Nabrdalik.

Pytał Andrzej Mirek.

Wywiad ukazał się w GÓRACH nr 222 (listopad 2012), tam znajdziecie również wspomnienia o Januszu.


Janusz Nabrdalik zmarł 23 listopada 2012 roku.
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com