baner
 
 
 
 
baner
 

Jurek Łabęcki – Kaskader z Bronowic

O wpływie taniego wina na wspinanie w podkrakowskich skałkach, zwariowanych przejściach Kaskaderów w Tatrach, honornych drogach w Dolomitach, wyprawach w Himalaje, Andy i Kaukaz oraz o wyzwaniach stawianych przez życie, z Jurkiem Łabęckim rozmawiał Andrzej Mirek (GÓRY 273).

Jurek na Elbrusie; fot. Leszek Zabdyr

 

Przypomnisz nam, skąd wzięła się nazwa Kaskaderzy?

Zaczęliśmy się wspinać w latach 1967/8. Starsi i bardziej doświadczeni, którzy przesiadywali przy źródełku w Dolinie Kobylańskiej, mieli do nas zastrzeżenia, na przykład dlatego, że robiliśmy Ryski Marynarza. Denerwowało ich, bo w tamtych czasach była to trudna droga, a nam przychodziła z łatwością, mimo że piliśmy tanie wino za 23 zł.

 

Kiedy pojechaliśmy w Tatry, Michał Gabryel wymyślił dla nas określenie „Kaskaderzy”, bo według niego to, co robiliśmy, było ryzykanctwem i uważał, że zaraz się „upierdolimy”. Tak się nie stało. Był problem natomiast, by przyjąć nazwy Wiewiórki z Cortiny, chociaż nam się bardzo podobała, ale ostatecznie okazało się, że Kaskaderzy byli jeszcze fajniejsi.

 

Trudno nie wspomnieć naczelnego Kaskadera, Rico Malczyka.

Rico miał niesamowity dar – potrafił wspinać się po pionowym gruzie i nic spod siebie nie zrzucać. Oprócz tego, mimo że czasami chodził solo, w czasie prowadzenia dbał o asekurację. Bardzo też lubił robić różnego rodzaju żarty. Kiedyś wyciął mi piękny numer na Filarze Raptawickiej. Poprowadził wywieszony kominek, ale stanowisko, z którego go asekurowałem, było cienkawe. Wychodzę za nim, patrzę, a na kluczowym, najtrudniejszym wyciągu jako cała asekuracja wbita jest tylko jedynka... Okazało się, że to był żart, bo w tamtym miejscu było już łatwo.

 

Wspinaliśmy się z Rikiem tylko po drogach modnych. Nazwisko autora lub sama linia musiały być znane lub chociaż posiadać piękną nazwę. Później dopiero zrozumiałem, że Malczyk specjalnie tak to wybierał. Na przykład Wiesław Stanisławski dobrze się wspinał, więc szliśmy na jego drogi. Albo pokonaliśmy Orlą Ścianę tylko dlatego, że była „orla”, bez żadnych innych powodów. Gra półsłówek to również był pomysł Rica, a najczęściej ich ofiarą padał Witold Sas-Nowosielski.

 

Po powrocie z Dolomitów w 1973 roku Malczyk dostał zakaz wyjazdów zagranicznych, ponieważ koledzy, którzy nie mogli znieść, że wspinał się od nich lepiej, choć czasami popijał tanie wino, donieśli na niego do PZA. Zakaz obowiązywał aż do 1978 roku i gdy w końcu, w 1981 roku Rico pojechał w swoje ukochane góry, zrobił drogę Piussi – Redaelli na Torre Trieste, przez największe przewieszenie ściany i żółte obrywy.

 

Mniej więcej w tym czasie na Zakrzówku powstała tak zwana Garownia, składająca się z dwudziestu chłopaków wpatrzonych w Rica jak w obraz. Razem się wspinali i popijali jabcoka „23” z siarą taką, że odbijało się pół dnia, za to bawili się dobrze, a wspinali wręcz znakomicie.

 

Z innych ciekawostek – pod Freneyem na Zakrzówku jest teraz sporo jabłoni, bo gdy Malczyk jadł jabłko, wyrzucał ogryzek, a potem z tego wyrastały drzewka. Wiem, gdzie rzucał, więc to zdecydowanie jego. Pod Problemówką jest jeszcze większy sad – tam jabłka jadła Garownia.

 

Mieliście też czasopismo, „Alpinizmus”.

Kiedyś stwierdziliśmy, że skoro starsi koledzy mają „Taterniczka”, to my wydamy coś swojego. Był w naszej grupie Edek Kordylewski, który radził sobie z pracą redaktorską. Zaczęliśmy wypisywać różne rzeczy, czego efektem były opowiadania. To nie był jeszcze czas przyznawania Złotego Jaja, bo pewnie byśmy je dostali za to, co się w tych tekstach znalazło.

 

W czasopiśmie publikowaliśmy też zdjęcia wspinaczkowe – były wklejane, co dzisiaj dziwnie brzmi. Zamieszczaliśmy piękne fotografie Marian Bały i Lucjana Sadusia. Wydaliśmy dwa numery „Alpinizmusa”. Później ja pojechałem w góry, Edka wzięli do wojska i trzeci numer już się nie ukazał.

 

Jak wyglądały wasze próby przejścia Wielkiego Zacięcia na Kazalnicy?

W 1968 roku pojechaliśmy wspinać się do Moka. Przeszliśmy przez Halę Gąsienicową, gdzie zrobiliśmy z Ryśkiem jakieś pierdoły typu Żleb Drège’a. Mówiło się, że to szóstkowa droga, ale jak się odwrócić tyłem, to jest czwórkowa. Potem machnęliśmy solo coś na Zamarłej Turni. Myślałem, że tam spadnę nad trawersem – okazało się, że to był piątkowy wyciąg.

 

W Moku wpadliśmy na rewelacyjny pomysł, żeby zrobić Wielkie Zacięcie na Kazalnicy latem, mimo że wszyscy chodzili tam zimą, bo to przecież droga zimowa. Zebraliśmy silną grupę: Jurek Kukuczka, Piotrek Skorupa, Rico Malczyk i ja. Nasza próba skończyła się po dwóch wyciągach, bo wszyscy mieli dość. Ja z Ryśkiem, z powodu wylegiwania się na kamolach pod ścianą, a Ślązacy – od wspinania się po mokrym, przewieszonym gruzie. Pierwszego letniego przejścia 30 lat później dokonali Mirosław Falco Dąsal z Andrzejem Łuczakiem, natomiast Rico Malczyk z Janem Muskatem zrobili pierwsze letnie przejście Superścieku.

 

 Na lodowej desce, dolina Bezengi, Kaukaz; fot. Andrzej Tarnawski


Jak to się stało, że poprowadziliście nową drogę w dolomitach, Filar Castello Del Nevere?

Na obozie PZA w Dolomitach byliśmy we czwórkę: Jurek Kalla (kierownik), Witold Sas-Nowosielski, Rico i ja. Wysłano nas, żebyśmy zrobili Wielkie Zacięcie Marmolady, ale warunki były złe i co wbiliśmy się w ścianę, to łapaliśmy kibel w jej połowie, bo zacięciem leciała woda i nie dało się wspinać. Drogę tę zrobiliśmy później, zimą, ale to inna historia...

 

Będąc pod Marmoladą, Rico wciąż spoglądał na Torre Trieste – tam cały czas świeciło słońce. Minęła połowa wyjazdu, a wiadomo było, że na obozie PZA trzeba zrobić coś konkretnego, bo jeśli wrócimy z niczym, nie pojedziemy na następny. Dlatego po dwóch tygodniach powiedzieliśmy „dość” i przenieśliśmy obóz pod Torre Trieste, na którym przeszliśmy dwa klasyki – drogi Cassina i Carlesa. Wreszcie mieliśmy „coś”. Wtedy przyszedł do nas George Livanos, jeden z najlepszych wspinaczy francuskich, który miał dobre przejścia na skałkach koło Marsylii i był świetny w Dolomitach, i zapytał: „Chłopaki, jest ogromny filar na Neverze, zrobilibyście go?”. No to poszliśmy. Walka zajęła nam dwa i pół dnia – pierwszego dotarliśmy do płyt, drugiego do ogromnej póły. Poszło gładko, chociaż z początku myśleliśmy, że będziemy haczyć, ale ostateczne okazało się, że znaleźliśmy tylko dwa miejsca A0.

 

Po południu weszliśmy na szczyt Nevery. Na drugą stronę było tylko pięćdziesiąt metrów zjazdu, a niżej usypiskowe żleby, na oko z 700 metrów wysokości. Sas zjechał ostatni, przyszła mgła i zupełnie nie wiedzieliśmy, jak trafić na ścieżkę. Wtedy powiedziałem: „Chłopaki, sprowadzę was, ale jutro pójdziecie do schroniska kupić mi gauloises”. Bo dużo paliłem… A oni na to: „Nie ma sprawy!”. Przez przypadek wybrałem dobry kierunek i zeszliśmy prosto pod namioty, gdzie Sasik powiedział: „Chyba nie będziemy ze wspólnych pieniędzy kupować ci papierosów!”. Kiedy kierownik honorowo je nabył, Sas się obraził.

 

Wychodząc z filara, musieliśmy się śpieszyć, bo dwa dni później w Belluno wyświetlano Mechaniczną Pomarańczę. Chcieliśmy na nią pójść, bo wtedy był to film w Polsce zakazany i nie było nawet dyskusji, że nie zdążymy. Zdążyliśmy. Dopiero po latach obejrzałem polską wersję i zrozumiałem jeszcze więcej. Kultowy film. Wcześniej jednak wpisaliśmy się w schronisku do książki, narysowaliśmy schemat drogi, a w łatwych miejscach dopisaliśmy „facile”. Przyszedł George i powiedział, że to jest „polskie facile”, bo tam nigdzie nie jest łatwo. Opiliśmy się więc w schronisku Vazzoler – to był koniec wyjazdu.

 

A jak wspominasz zimowe przejście Marmolady?

W 1976 roku wyjechaliśmy na poważny zimowy obóz Federacji Akademickich Klubów Alpinistycznych. W skład wchodzili: Ryszard Urbanik, Jurek Zając, Zdzichu Dudrak, Bobek Strzelski i ja. Już po 15 dniach od przyjazdu do Belluno mieliśmy zrobioną drogę, co było dobrym osiągnięciem –osiem dni ciągłego wspinania, reszta to poręczowanie. Droga okazała się dosyć trudna, ostatnie cztery dni wspinaliśmy się w temperaturze –30°C i opadach śniegu.

 

Po jej ukończeniu poszliśmy do hotelu – nie mieliśmy pieniędzy, ale kiedy powiedzieliśmy właścicielowi, co zrobiliśmy, dostaliśmy nocleg za darmo, pod warunkiem, że damy mu odbitkę zdjęcia z wrysowaną drogą. Kiedy osiem lat temu byłem w Malga Ciapela, zdjęcie to nadal wisiało w przy recepcji.

 

Brałeś też udział w próbach przejścia Eigeru.

W następnym roku wysłano nas na Eiger. Chcieliśmy pójść na Drogę Klasyczną, ale uznano, że to zbyt małe wyzwanie i wybrano inny cel – Północny Filar, który nie miał zimowego przejścia. To były czasy, kiedy cel wyjazdu wyznaczony był przez tych, którzy na wyjazd wysyłali.

 

Zaczęło się łażenie w tę i we w tę, bo pogoda się pieprzyła i co przeszliśmy 500, a nawet 700 metrów, trzeba się było wycofywać. Przylatywał nawet helikopter i pytano nas, czy chcemy się zabrać, bo mieliśmy ubezpieczenie, ale byłoby to źle widziane w FACE i PZA, wiec nie mogliśmy skorzystać.

 

Podjęliśmy próby, ale szwajcarskie prognozy okazały się niestety nieubłagane – dwa dni dobrej pogody to za mało, żeby zrobić drogę. Pomimo mocnego zespołu nie udało nam się wtedy przejść Północnego Filaru. Potem parę razy atakowały go polskie zespoły, aż w końcu sztuka udała się Bobkowi Strzelskiemu i Jurkowi Zającowi w 1980 roku.

 

Biwak podczas przejścia Wielkiego Zacięcia Marmolady; fot. Jurek Zając

 

Dlaczego zrezygnowałeś z wyjazdów w Himalaje?

Będąc na Baturze, odwaliliśmy kupę roboty – w zasadzie w cztery osoby. Zaporęczowaliśmy wszystkie trudne wyciągi. Kiedy zeszliśmy, w bazie okazało się, że w kolejce do wejścia na szczyt jesteśmy ostatni... W końcu po dużej awanturze Andrzej Zyga Heinrich zgodził się, żebym podszedł do drugiego obozu, gdzie byli już inni. Stamtąd miałem iść dalej, ale już nie mogłem, bo musiałem odpocząć po 1000-metrowym podejściu. Wróciłem więc wściekły i postanowiłem od tej pory działać w Alpach. Na wyprawach chciałem się wspinać, nie lubię stylu oblężniczego. I właśnie dlatego wolę Alpy i Dolomity, bo tam wiem, że na pewno się powspinam. Do tego samego wniosku po wyprawie na Baturę doszli Marek Kozik, Bobek Strzelski i Romek Bieniek.

 

Rok później Paweł Mularz zaproponował, żebym jechał z nim na Nangę. Odpowiedziałem, że jestem zaszczycony, ale dziękuję – nie pojadę, bo pewnie się okaże, że się narobimy, a do przodu puszczą Kukusia [Jurka Kukuczkę – przyp. red.] i on wejdzie. Tak zresztą było.

 

Nie całkiem opuściłem Himalaje, bywałem tam na trekkingach. Mam jeszcze pomysł, żeby kiedyś dojść do bazy pod Everestem, bo tam to chyba powinienem się jakoś dostać bez mojej amputowanej nogi.

 

Na wyprawach dużo fotografowałeś. Robisz to dalej?

Fotografia cały czas była składową działań w górach. A że głównie to ja robiłem zdjęcia, rzadko więc na nich występuję. Z fotografią w tamtych czasach był taki problem, że w sklepie można było kupić tylko dwie rolki filmu. Dopiero później poznaliśmy panią Olę z Arpisu, która przyznawała nam 10–15 rolek filmów, więc wreszcie otworzyły się nieco większe możliwości. Policz sobie: 10 rolek to 330 zdjęć na całą wyprawę, bo jak udało ci się wycisnąć 33 zdjęcia z rolki, byłeś dobry. Potem pojawiły się aparaty cyfrowe. Długo nie mogłem przeskoczyć na cyfrę, na początku technika była słaba. Dzisiaj nie wymieniłbym się na zwykły, analogowy sprzęt. Oczywiście, mam jeszcze takie aparaty, bo nie da się ich sprzedać. No, chyba że napiszę, że Tenzing ich używał.

 

Teraz w górach tylko dużo siedzę, ale nawet jak miałem zdrową nogę, to też siedziałem i fotografowałem. Idę na dwa, trzy dni na trasę, którą obszedłbym w dzień. Ale, jak to Jano Bagsik mówi, „Im góry mniejsze, tym frajda większa”. I coś w tym jest, bo ostatnio nawet Tatry są dla mnie coraz większe.

 

Ile razy byłeś w Kaukazie?

Pojechałem tam dwa razy. Za karę, bo piliśmy w trakcie powrotu z Dolomitów i dostaliśmy zakaz wyjazdów. Rysiek całkowity, a ja mogłem wybrać tylko Kaukaz. Zarówno w Bezindze, jak i w Adył-su, mieliśmy bardzo dobrych kierowników. Pierwszy, Janusz Hierzyk, balangował z Rosjanami, a my mogliśmy się wspinać, gdzie tylko chcieliśmy. Drugi kierownik, Tadeusz Klaus Łaukajtys, podpadł wraz z Wojtkiem Szymańskim i nie dostali zgody na poważniejsze przejścia, po tym jak na łatwej drodze uratowali Rosjan, ale przez to jej nie skończyli. W związku z tym nie mieli zaliczonej drogi treningowej, chociaż Klaus zrobił tam słynną Bałałajkę, najtrudniejszą linię w rejonie. Stwierdził więc, że ma to gdzieś i że będzie leżał na łące, a nie prosił się Rosjan. My w tym czasie zrobiliśmy jakieś treningowe drogi i Rosjanie przestali się nas czepiać.

 

 

W Bezindze poszliśmy na deskę lodową z Andrzejem Hrabią Tarnawskim – 700 metrów prowadził on, a ja u góry odwaliłem piękne salto, na szczęście wyhamowałem lot czekanem. Oświadczyłem więc, że teraz ja muszę prowadzić, bo inaczej się nie przełamię i nie będę się wspinał jak do tej pory, tak bardzo się przestraszyłem.

 

Później poszliśmy w mocnej grupie na południowy filar Dychtau: Krzysiek Wielicki, Andrzej Posiewnik, Walenty Fiut i ja. Zrobiliśmy go szybko, w półtora dnia. Dogoniliśmy i wyprzedziliśmy Rosjan, którzy tam walczyli już trzech dni. Po drodze z radia dowiedzieliśmy się, że nie przeszliśmy deski lodowej, bo nie ma po nas śladów. Rosjanie myśleli, że muszą być tam wyrąbane stopnie, więc czterech zasłużonych mistrzów sportu, sami „byczaści” faceci – nie to co my, chuchra – pracowało tam cztery dni, a my przeszliśmy to na przednich zębach raków. Co 70–80 metrów robiliśmy stanowiska, żeby nogi odpoczęły. Zapytałem ich później, czy zostały ślady po tych stanowiskach. Odpowiedzieli, że tak, ale myśleli, że to są kamienie.

 

Wybraliśmy się jeszcze na słynną Butelkę na Szcharze – to na tej drodze zabił się znany Czech, Zdeněk Studnička, jednak po paru dniach przeczekiwania pod ścianą złej pogody mogliśmy tylko zejść do bazy, bo skończył się czas i trzeba było wracać do kraju.

 

Jakie wrażenie wywarły na tobie Andy?

To piękne góry! Jadąc tam, nie przypuszczałem, że aż tak piękne! Nawet Himalaje tak mnie nie zachwyciły. W Andach byłem z Markiem Kozikiem, Romkiem Bieniekiem, Wojtkiem Ciepielą, Kaziem Rosiakiem, Ryniem Urbanikiem, Andrzejem Pawlikiem – kierownikiem – i Emilem Staszkowem – lekarzem wyprawy. Po treningowym wejściu na słynny szczyt Pisco na cel wybraliśmy Filar Hiszpański na Huascarán. Choć dojście pod ścianę było dość długie, jakoś udało się je pokonać, za to filar okazał się fajny: wspinaliśmy się po lodowej ścianie pełnej penitentów. Mimo że była niemal pionowa, szliśmy jak po schodach. Wyżej było trudniej, filar stanął dęba i zaczęło się ostre wspinanie. Hiszpanie zrobili pierwsze przejście, a nam się udało zrobić drugie. Zdobywcami byli: Marek Kozik, Romek Bieniek, Wojtek Ciepiela i ja. Powalczyliśmy tam parę dni, a gdy osiągnęliśmy łatwy teren, okazało się, że kopuła szczytowa jest jak na Babiej Górze. Tam też mieli do nas dołączyć koledzy, żeby pomóc nam trafić na zejście, ale nie przyszli.

 

Łatwym terenem zjechaliśmy do innej doliny. W niej Wojtek wypatrzył drogę, więc nazajutrz szliśmy dalej… 70 kilometrów do pierwszej wsi. Cała dolina była poprzegradzana płotami, bo na otwartym terenie pasło się w niej bydło. Szliśmy więc i szliśmy… Aż wreszcie dotarliśmy do Huaraz, skąd można było już jechać autobusem, ale nie mieliśmy pieniędzy, bo zostały w bazie. Poszliśmy więc do hotelu i w ramach zapłaty za nocleg zostawiliśmy aparat certo. Następnego dnia okazało się, że nie możemy założyć butów, bo stopy nam tak napuchły, że były większe od nich. Wsadziłem więc na nogi buty zewnętrzne, bez botków, które schowałem do plecaka. Mimo to wcale nie było lekko, a miejscowi śmiali się z nas, gdy schodziliśmy z wysokich krawężników.

 

W końcu zabrała nas ciężarówka. Jechaliśmy na niej brudni i zmęczeni po kilku dniach w ścianie i długiej „przechadzce”,  aż nagle z drugiej strony nadjechał Emil Staszkow, który wybrał się na policję zgłosić nasze zaginięcie – po tylu dniach braku kontaktu był przekonany, że się zabiliśmy. Gdy ciężarówki się mijały, zobaczył nas, a oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki.

 

W bazie okazało się, że nasz doktor ma 1,5 litra spirytusu aptecznego, który znalazł się tylko dlatego, że był to koniec wyprawy. Alkohol oczywiście nie wrócił do kraju… Do jedzenia dostaliśmy przygotowany przez niego pyszny gulasz, tak doprawiony ajies, czyli tamtejszym chili, że trzeba było mocno popijać go trunkiem z aptecznych zapasów. Następnego dnia samochód przyjechał zabrać nasze rzeczy. Nosiliśmy je wahadłowo, a kierownik w tym czasie siedział. Zapytał tylko na koniec, czy wszystko już zapakowane. „Twoje bagaże nie” – odpowiedzieliśmy. I musiał sam je dźwigać.

 

 Dolina Bezengi – od lewej: Krzysztof Wielicki, Andrzej Posiewnik, Jerzy Łabęcki i Walenty Fiut; fot. arch. J. Łabęckiego

 

Jak z perspektywy czasu oceniasz pracę na wysokości?

W latach 70. i 80. było znakomicie. Zarabialiśmy w jeden dzień tyle, ile inni w cały miesiąc. Gdy pojechałem wtedy na robotę do kopalni w Wieliczce, okazało się, że za każdy metr zjazdu jestem stówkę do przodu, więc kiedy dotarłem na dół, miałem już pensję normalnie pracujących ludzi.

 

Potem nadszedł etap robót dla PTTK i Funduszu Akcji Socjalnej Młodzieży. Był z tym mały problem, bo nie płacili gotówką, tylko przelewali na konto. Dlatego trzeba było pojechać do Morskiego Oka na obóz, potem rozliczyć ryczałty i dzięki temu odzyskiwało się pieniądze. Łatwiejszą wersją było finansowanie wyjazdów i wypraw w góry wysokie.

 

Z zarobionych pieniędzy wybudowałbym wtedy dom, ale mi się nie chciało, bo wolałem jeździć na nartach i dobrze się bawić. Potem zająłem się reklamami wielkoformatowymi. Tam za dzień roboty zarabialiśmy 500 zł – było to bardzo dużo. Jednak później wszystko się popsuło, bo pojawili się ludzie, którzy tak zaniżali koszty, że praca nie była już ani bezpieczna, ani porządnie wykonana, a starczało ledwie na paliwo. Robiliśmy po nich mnóstwo poprawek, ale na naszych warunkach, za właściwe stawki i w ten sposób parę lat udało nam się przeżyć. Później przerzuciłem się na wysokościowe remonty szkół i tak jakoś przetrwałem do amputacji nogi.

 

A jak to się stało, że straciłeś nogę?

Kilka lat temu, gdy szedłem do leśniczówki w Dolinie Jaworowej, musiałem sobie po drodze usiąść, odpocząć, bo tak mnie bolała. Nigdy się do tego nie przyznałem, ani do tego, że zdarzało mi się to coraz częściej... Aż cztery lata temu przestałem chodzić zupełnie. Trafiłem do szpitala Bonifratrów i okazało się, że mam zmiany miażdżycowe. Tam mnie trochę naprawili, mogłem chodzić i tak było aż do 2018 roku. W dalszym ciągu dużo paliłem, niekoniecznie jadałem to, co powinienem, i w końcu doprowadziło to do amputacji. Teraz walczę, mocno ćwicząc i rehabilitując się, bo może kiedyś uda mi się wejść z moim przyjacielem Maćkiem Pawlikowskim na Gerlach.

 

Dzięki rodzinie, przyjaciołom, między innymi z PZA i Fundacji Kukuczki, Jurkowi Natkańskiemu, Joannie Wójcik-Tarnowskiej, Rysiowi Urbanikowi i Renacie Tarnowskiej, którzy zorganizowali zrzutkę, wielu znajomym, a także zupełnie obcym osobom, zapewne kochającym góry, dostałem protezę i mogę dużo ćwiczyć z profesjonalistami, mając pieniądze na rehabilitację. I za to jestem wszystkim, którzy mi pomogli i którzy mnie wspierają, ogromnie wdzięczny!

 

Artykuł opublikowany był w Magazynie GÓRY 273 (2/2020)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com