baner
 
 
 
 
baner
 
2003-04-11
 

K2: Zupełnie inny świat

Krótka rozmowa z Krzysztofem, zakończona zdaniem, które do dziś mi brzmi w głowie: „No dobra, zaryzykujemy, jedziesz”...


Baza, a w jej tle - jak zwykle "dymiące" K2Miłe dobrego początki

Kolejny, jesienny dzień pracy dobiegał końca. Szykowałem się już do wyjścia, kiedy ze zdziwieniem dostrzegłem nowego e-maila. Był krótki: „Czy macie ochotę spędzić zimowe ferie przy –30?”. Nadawca: Artur Paszczak, prezes KW Warszawa, wiadomość wysłana do Marcina i do mnie, tytuł: „K2”. Chwyciłem za telefon, nie za bardzo wierząc swoim oczom i zadzwoniłem do Prezesa. Spokojny, trochę rozbawiony moim zdziwieniem głos oświadczył: „Nic dokładnie nie wiem, poza tym, że jest szansa, że z Marcinem pojedziecie na zimowy atak na K2, wyprawę organizowaną przez Krzyśka Wielickiego.”
Potem nastąpiły dni niepewności, zapadały decyzje, czas płynął, do wyprawy zostało niespełna półtora miesiąca. Stwierdziłem, że odrzucono moją kandydaturę. Nagle telefon, krótka rozmowa z Krzysztofem, zakończona zdaniem, które do dziś mi brzmi w głowie: „No dobra, zaryzykujemy, jedziesz”...

Nastąpił czas przygotowań, telefony do ludzi dobrej woli, zakup sprzętu, pakowanie cargo. Godzina zero zbliżała się z niesamowitą prędkością. Ważne było jedno: pojadę zdobywać jedną z najpiękniejszych i najbardziej wymagających gór na świecie, mój pierwszy ośmiotysięcznik, pojadę na „górę gór” zimą i na dodatek jestem w głównym składzie!

Długi lot poprzez Londyn do Biszkeku. Odebraliśmy nasze bagaże: ponad 7 ton beczek i pudeł, nie licząc osobistych plecaków. Wsiedliśmy w przygotowany samochód, którym razem z dwoma ciężarówkami i małym busem pojechaliśmy żwawo ku granicy chińskiej. W Kaszgarze przeładowaliśmy beczki, zostawiliśmy trochę sprzętu i jedzenia. Po 5 dniach od wyruszenia z Biszkeku dotarliśmy do posterunku wojskowego w Ilik. Czekało już na nas 70 wielbłądów. Rankiem następnego dnia wielkie zamieszanie, ważenie i pakowanie. Dopiero wczesnym popołudniem ruszyliśmy. Długi, rozciągnięty wąż ludzi, ponad trzydzieści osób. A za nami sznur objuczonych wielbłądów prowadzonych przez Ujgurów i Tadżyków. 5 dni karawany i założyliśmy bazę chińską (3900 m.n.p.m.), tuż u wejścia do wielkiego kanionu prowadzącego ku lodowcowi K2.

Pierwsze natarcie

Powszedni dzień w bazie - Romek Mazik i Maciek Pawlikowski przygotowują kolejne metry linDwie godziny marszu z bazy chińskiej to żmudne podejście długim stokiem. Nagle moim oczom ukazała się całkiem spora góra. Stanąłem trochę zdziwiony, czyżby to już była Ona? Ale nie, po kolejnych kilkunastu minutach marszu, zza kamienistej grani wyłonił się potężny, skalisty trójkąt. To musi być K2, spowite lekką mgła, z długim pióropuszem wieńczącym wierzchołek, potężnym skalnym filarem, wielkim lodowcem pod kopułą szczytową. Będzie nad nami górować przez następne dwa miesiące. A garstka śmiałków będzie usiłowała wydrzeć samotność zimowego wierzchołka.
Dwa dni później założyliśmy bazę główną. Mróz dawał się mocno we znaki. Grudzień pożegnał nas bezchmurną pogodą i umiarkowanym wiatrem. Temperatura w nocy spadała poniżej –30oC. Rankiem wnętrze namiotu było pełne szronu, śpiwór zamarzał. Wyjście na zewnątrz trwa około godziny. Zanim człowiek przekona sam siebie, że można się ruszać w takich warunkach, zanim założy ubranie...
Pierwsze dni w bazie to ciężka praca w kamieniołomach. Znajdujemy miejsca na nowe platformy, usuwamy wmarznięte głęboko w lód kamienie. Jednocześnie chłopcy z bazy pośredniej, nasz dzielny suport team, wraz z Hunzami zaczęli transport ładunków. Przez kolejne trzy tygodnie zaopatrywali nas w liny, jedzenie i sprzęt. Pierwszy zespół ruszył pod północny filar, na drogę, która może przynieść wiele radości, zawodu, satysfakcji i smutku. Wszystko przed nami. Tego dnia Gia z Iliasem rozpoczęli pojedynek z mroźną górą, położyli pierwsze metry poręczówek. Od tej pory kolejne zespoły ruszają, by kłaść nowe liny, zakładać obozy, zaopatrywać je. Każdy pracuje tak jak może, na ile wystarczają jego siły.

Pogoda nam dopisuje. Jest piekielnie mroźno, ale w miarę bezwietrznie i bezchmurnie. 5 stycznia, po tygodniu pracy w ścianie, w dzień urodzin Lidera staje obóz pierwszy na wysokości około 6050 metrów. Położyliśmy ponad kilometr lin. Sam obóz zakładają Denis i Waszka. Mkną do góry z niewiarygodną szybkością. Przez radio nie brzmią w ogóle na zmęczonych ciężką pracą. Dojście do jedynki to długie podejście stromą, lodową ścianą. Z ciężkim worem, w wielkich butach ciężko zdobywa się kolejne metry. Najbardziej męczą się łydki, ciężko znaleźć jakieś miejsce na odpoczynek. Namiot stoi wciśnięty w szczelinę. Nad nim lśnią pola lodowe zwieńczone czarnymi skałami.
Pierwszą noc w „jedynce” spędzamy w czwórkę: Darek, Maciek, Marcin i ja. Jest trochę ciasno, ale humory nam dopisują. W nocy pyłówki nie dają spać, wiatr hula w pobliskich skałach. Wstaje mglisty i wietrzny ranek. Wygrzebujemy się z zasypanej do połowy „jedynki”. Tego dnia położyliśmy niewiele lin, wykopaliśmy nową platformę pod namiot, umocniliśmy go i zaczęliśmy zjeżdżać w mleczną otchłań pod nami.

Marcin KaczkanWzloty i upadki

Spokojna jak do tej pory góra zaczyna pokazywać zęby. Coraz częściej chowa się za mgłą, wierzchołek dymi coraz ciemniej. Zastanawiamy się jak potwornie musi na nim wiać. Dziwi nas tylko milczenie góry, przy takich wiatrach powinna wyć jak potępieniec. Tymczasem w bazie prawie nie było jej słychać. Dopiero potem stwierdzamy, że wiatr wieje głównie na pakistańską stronę, zabiera wycie daleko od bazy. Kolejne zespoły wyruszają do góry. Z coraz większym wysiłkiem wydzieramy kolejne metry. Długie, lodowe pola niełatwo ustępują.

Zaczęliśmy żyć bazowym życiem. Dom, kraj, pieniądze, wszystko uległo zapomnieniu. Teraz było tylko K2 i baza. Czas liczyłem wyjściami do góry. Teraz trzecie wyjście, mam za zadanie położyć kolejne metry poręczówek. Potem wrócę do bazy, kilka dni odpoczynku, brydżyk w „kopułce” (namiocie, który służył nam do wieczornych posiedzeń), czas odmierzany od posiłku do posiłku. Kolejne wyjście do góry...
W drugiej połowie stycznia, po ponad dwóch tygodniach wytężonej walki stanął obóz drugi (6850). Niedługo się nim nacieszyliśmy. Darek i Maciek spędzili noc w świeżo założonej dwójce prawie całą czas przytrzymując namiot, by nie odleciał. Wichura porwała materiał i połamała maszty. Przeżyli i niemiłosiernie zmęczeni nocną walką dotarli do bazy. „Dwójka” właściwie przestała istnieć. Zaraz potem spadł na naszą wyprawę kolejny cios. Trójka wspinaczy ze Wschodu zdecydowała się odejść. Został Denis, który stwierdził, że z wyprawą przyjechał i z tą samą wyprawą opuści górę. Nie ma co zastanawiać się nad motywami odchodzących, ważne było jedno: nasz skład został znacznie osłabiony. A góra coraz skuteczniej odrzucała nasze ataki.
Odejście towarzyszy ze Wschodu nie rozbiło wyprawy, wręcz przeciwnie. Poczuliśmy, że musimy teraz pracować jeszcze ciężej, by mieć chociaż cień szansy na pokonanie coraz groźniejszego przeciwnika. Całe to w sumie smutne wydarzenie, skonsolidowało uczestników, zmotywowało tych, którzy przestawali wierzyć w sukces.

Normalny dzień na K2 - taka pogoda rzadko nas opuszczałaDroga w chmurach, czyli marzenia o szczycie…

Zaczęliśmy pracować w trzech: Denis, Marcin i ja. Szybko staliśmy się najmocniejszym zespołem. My, żółtodzioby w ośmiotysięcznych górach (na dodatek zimą), nauczyliśmy się wiele od Denisa. Odnowiliśmy „dwójkę”, przenieśliśmy namiot w miejsce trochę bardziej osłonięte od wiatru niż poprzednie. W bazie Krzysiek zlikwidował pojęcie support teamu. Zmęczona ciągłym transportem z bazy pośredniej do głównej trójka miała w końcu okazję sprawdzić się w górze. Ruszyły kolejne ładunki lin, jedzenia i paliwa. Pogoda stawała się coraz gorsza. Wiało coraz silniej, góra znikła całkowicie za brudnobiałą zasłoną. Do końca wyprawy pokazała się może ze trzy razy. Niewiele osób było w stanie dojść do „dwójki”, zawracali głównie przed barierą skalną, z której sypały się pyłówki, kamienie i spore kawały lodu. Zaczęły się pierwsze odmrożenia, zmęczenie ciężką pracą nie ustępowało nawet w bazie.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy stanął obóz trzeci (ok. 7200 m). Wygraliśmy kolejną potyczkę. Mały namiot, wystawiony całkowicie na ataki wiatru, ustawiony kilkanaście metrów od przepaści dodał nam skrzydeł, odkopał zasypaną śniegiem i potarganą wiatrem nadzieję. Wyruszyliśmy do góry; Denis, Marcin i ja, z ambitnym planem założenia czwórki. Czas płynął nieubłaganie i trzeba było działać szybko, by mieć jeszcze szansę na atak szczytowy. Z ciężkimi plecakami przebiliśmy się przez sypiącą kamieniami i lodem barierę skalną i po trzech dniach od wyjścia z bazy osiągnęliśmy trójkę. Prognozy pogody mówiły, że mamy szansę na kilka dni ładnej pogody. Dlatego z bazy wyruszyliśmy podczas sporej mgły i przy silnym wietrze. Szedłem prawie cały czas w masce i goglach. Nawet najmniejszy skrawek ciała wystawiony na pędzący z zawrotną szybkością wiatr zamarzał i dokuczliwie bolał. Potężne szkwały rzucały nami na poręczówkach, odrywały od ściany. Do „trójki” dotarliśmy ledwie żywi. W nocy jednak wiatr trochę przycichł. Kolejnego dnia położyliśmy z Marcinem 300 metrów lin. Nadchodziło zapowiadane okno pogodowe, przynajmniej tak nam się wydawało.

Wieczory w namiocie spędzałem na przygotowywaniu jedzenia, sporządzaniu moich codziennych notatek i na pielęgnacji stóp. Miałem sine cztery palce u nóg, siedziałem co wieczór cierpliwie je rozcierając i rozgrzewając nad palnikiem. Chciałem jeszcze co najmniej raz wyjść do góry. Wiedziałem już, że mam szansę na atak szczytowy i ta myśl dodawała mi sił. Stanąć zimą na szczycie K2...

Drugiego dnia położyliśmy z Denisem kolejne metry. Mieliśmy zaledwie 200 metrów lin. Brakowało nam zaopatrzenia. Na szczęście z dołu do trójki przebił się Jacek Jawień. Przyniósł trochę jedzenia, liny i od razu zawrócił. Marcin miał je donieść jeszcze tego samego dnia do góry, abyśmy mogli jeszcze trochę zaporęczować. Niestety nie udało się. Zostawiliśmy na końcu lin namiot, chcieliśmy żeby kolejnego dnia stanęła czwórka. Mieliśmy na to szanse, gdyby dopisałaby pogoda i oczywiście nasze organizmy. Powoli zaczynaliśmy odczuwać skutki kolejnego dnia pracy powyżej trójki. Wieczorem Marcin stwierdził, że następnego dnia schodzi do bazy.

Ranek przywitał nas słońcem, trochę tylko przyćmionym przez lekką mgłę. Ruszyliśmy z Denisem do góry. Szybko pochłanialiśmy kolejne metry. Mimo mrozu i dokuczliwego wiatru czułem się świetnie. Umysł pracował jasno, widoki dookoła wręcz ogłuszały, czułem się, jakbym miał skrzydła. Denis oczywiście szedł szybciej niż ja, z niedowierzaniem patrzyłem, jak idzie niby maszyna. Każdy krok wyważony i pewny. Kiedy doszedłem do końca poręczówek, Denis już kładł kolejne metry. Załadowałem leżący w depozycie namiot, poczekałem, aż partner skończy wyciąg i ruszyłem. Dołożyłem do plecaka zaledwie 4 kilogramy, a już po kilku krokach czułem, jakby był co najmniej dwukrotnie cięższy. Tempo mi spadło, ledwie doczłapałem się do końca liny. Denis już rąbał platformę pod „czwórkę”. Nie było czasu na odpoczynek. Chwyciłem dziabę i przyłączyłem się do niego. Wiatr wzmagał się, słońce uciekło za grań i dopadł nas przeraźliwy mróz. Kiedy wyciągnęliśmy namiot okazało się, że ma wyciągnięte gumki w masztach. Musieliśmy naprawiać usterki gołymi rękami. Po dwóch godzinach walki z platformą i namiotem, zupełnie wycieńczeni, trzęsąc się z zimna siedzieliśmy w namiocie. Jeszcze tylko ponad godzinne kłopoty z rozpaleniem maszynki i mogliśmy zacząć gotować wodę. Całą noc drżałem z zimna. Spaliśmy przytuleni do siebie plecami, w zamarzniętych śpiworach i przepoconych kombinezonach.
Rankiem schodziłem do bazy pełen optymistycznych myśli. Założyliśmy „czwórkę”, do góry, mimo pogarszającej się pogody, szedł Maciek i Darek, by zaopatrzyć i umocnić obóz. Zostało jeszcze do zaporęczowania ostatnie 200 metrów ponad „czwórką”, aż do pola lodowego wyprowadzającego na wierzchołek. Szczyt wydawał się blisko, a na dodatek wiedziałem, że mam szansę na niego, że z Denisem przy następnym wyjściu przypuścimy atak. Z takimi myślami dotarłem do bazy, roześmiany i mimo zmęczenia pełen entuzjazmu.

Ściągnąłem buty. Lewa noga wyglądała całkiem w porządku. Roman rzucił jednak tylko okiem na palce prawej i stwierdził: „Cóż, Piotrek, zakończyłeś już wyprawę”. Długo nie mogłem w to uwierzyć, jednak odmrożenia nie zostawiały nawet cienia wątpliwości. Nie byłem w stanie wyjść już do góry, chyba że chciałbym stracić wszystkie palce, albo nawet stopy.

Mesa w porze obiadowejBezlitosna

Przyszło potężne załamanie pogody. Darek z Maćkiem wycofali się z obozu trzeciego, reszta uciekła z niższych obozów. Wichura wygnała wszystkich ze ściany. Dopiero po tygodniu zaczęło się trochę rozjaśniać. Niewiele osób było w stanie podjąć kolejne wyzwanie. Do ataku szczytowego byli zdolni tylko Denis, Krzysiek i Marcin. Lider postanowił wykorzystać nadchodzące według prognoz dwa dni pogody. Do góry ruszyły pierwsze zespoły, na rekonesans co zostało po wichurze. Jedynka stoi! Nienaruszona, tylko trochę przysypana śniegiem. Do „dwójki” dociera jedynie zespół szczytowy, czyli Denis i Marcin. Za nimi, w odstępie dnia, podąża Lider. „Dwójka” ocalała, „trójka” także. Podniecenie w bazie rośnie. Jednocześnie z Pakistanu docierają do nas druzgocące wieści. Nie będzie dwudniowego okna pogodowego, mamy do czynienia z najgorszym załamaniem pogody na tym terenie od półwiecza. Słońce może wyjdzie dopiero w pierwszych tygodniach marca. Dla nas za późno, zatem atak trwa. Denis z Marcinem docierają do czwórki. Nie zostało po niej śladu, wichura zmiotła mały namiot ze skalnej grani. Rozstawiają niewielki namiot, który przynieśli ze sobą i spędzają ciężką noc śpiąc w jednym śpiworze, na linach. Jedynym lekiem, jakim dysponują, jest tabletka aspiryny. Rano do bazy dociera od Denisa alarmująca wieść, że Marcin jest potwornie słaby i ma kłopoty z kojarzeniem.

Kolejne godziny upływają w ciszy, w wyczekiwaniu na następne komunikaty. Z bazy wyruszają wszyscy Ci, którzy jeszcze są w stanie działać, niosą tlen, leki, napoje. W górze jest tylko Krzysiek, który momentalnie rusza z lekami i gorącą herbatą z trójki. Uspokajamy się trochę, kiedy Marcin zaczyna powoli schodzić o własnych siłach na dół, ubezpieczany przez Denisa. Dochodzi do nich Lider. Pada stwierdzenie, że to najprawdopodobniej wycieńczenie organizmu, deterioracja; doszli przecież do czwórki w bardzo trudnych warunkach i spędzili w niej ciężką noc. Marcin z każdym metrem w dół idzie coraz pewniej. W mesie nagle wszystkim spada kamień z serca, rozpoczyna się gwar i rozmowy.

Może następnym razem…

Następnego dnia wszyscy schodzą z góry. Wiatr, mgły i chmury wzmagają się, pogoda nie daje żadnych szans na kolejne wyjście. Z ciężkim sercem Lider wypowiada słowa kończące wyprawę...
I czas przyspieszył. Zwijanie baz, pakowanie karawany, trzy dni podróży pustymi górami i docieramy do pierwszych oznak cywilizacji. Jeszcze kilka dni w samochodach, kilka dni w Kaszgarze i Biszkeku, spędzonych głównie na bazarach oraz w knajpach i siedzimy w samolocie lecącym do Polski. Już za kilka godzin spotkamy się z czekającymi na nas na lotnisku ludźmi. Z jednej strony radość. A z drugiej smutno, że to już koniec. Że została za mną piękna, mroźna, nadal zimą niepokonana góra; zostało życie obozowe i codzienna walka z zimnem i wiatrem. Wracam do cywilizacji i problemów, o których dawno już zdążyłem zapomnieć. Do zupełnie innego świata...

Tekst i zdjęcia: Piotr Morawski    

"GÓRY", nr 4 (107), kwiecień 2003 

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com