baner
 
 
 
 
baner
 
2015-04-10
 

Krystyna Sałyga-Dąbkowska: "marzyłam o wakacjach nad morzem"

6 kwietnia w wieku 85 lat zmarła w Zakopanem Krystyna Sałyga-Dąbkowska. Urodziła się w 1930 roku w Milanówku, całe swoje dorosłe życie związana z Tatrami. Instruktor wspinaczki i narciarstwa, przewodnik tatrzański, ratownik TOPR, dziennikarka. Wzięła udział w ponad 30 wyprawach ratunkowych.

Postanowiliśmy przypomnieć rozmowę przeprowadzoną przez Agnieszkę Szymaszek, którą opublikowaliśmy w tatrzańskim numerze GÓR z 2013 roku (nr 231, sierpień).

 


Krystyna Sałyga-Dąbkowska z kursantem; fot. arch. GÓRY


W jaki sposób trafiła pani w Tatry? Mieszkała pani w Milanówku... 

W Tatry przyjechałam w wieku 18 lat. Po prostu trafiła się okazja jazdy ze znajomymi do Morskiego Oka. Wcale nie chciałam tam jechać, marzyłam o wakacjach nad morzem. Nic z tego. I tak to się zaczęło. Pierwsze wycieczki, łatwe wspinaczki, przyjaźnie. Coraz bardziej przekonywałam się, że Tatry są wspaniałe. Oczywiście wracałam do Milanówka i do pracy, ale w góry ciągnęło mnie coraz mocniej. Związałam się z Warszawskim Klubem Wysokogórskim, zawiązały się przyjaźnie, znaleźli się partnerzy do wspinania. Z niektórymi do dziś utrzymuję serdeczne stosunki. 

Najczęściej zatrzymywaliśmy się w Morskim Oku mieszkając w „kurniku” - drewnianej szopie, która przez lata była hotelem elity taternickiej. Zaczęłam jeździć na nartach, po paru sezonach zdałam egzamin na pomocnika, a potem na instruktora narciarstwa. Mogłam uczyć jazdy na pólkach, nie obawiając się, że ktoś mnie stamtąd wyrzuci. Już wcześniej została instruktorem taternictwa, zarabiałam w szkółce taternickiej na Hali Gąsienicowej, co zresztą bardzo lubiłam. Wkrótce zdałam też egzamin na przewodnika tatrzańskiego. Będąc dużo w górach zdarzało mi się być w pobliżu nieszczęśliwych wypadków, a czasem nawet byłam wręcz pierwsza na miejscu zdarzenia. Pomagałam w zorganizowaniu akcji ratunkowej, zabezpieczeniu poszkodowanego, wezwaniu fachowej pomocy. Przecież nie było jeszcze telefonów komórkowych ani śmigłowca. Nie marzyłam nawet, żeby zostać ratownikiem, ale w czasie jakichś posiadów w dyżurce sami ratownicy namówili mnie, żebym złożyła podanie. I zostałam przyjęta. Bałam się, jak koledzy mnie zaakceptują. Nie dość, że byłam babą, ale w dodatku ceprem. A oni w większości góralami. Ale doprawdy nigdy we współpracy nie było żadnych problemów ani zatargów. 

 

Wrócę do początku. Miała pani 18 lat, przyjechała w Tatry i została. A dom, rodzina, nauka, praca? Musiała się pani zakochać w Tatrach, skoro podjęła pani taką decyzję? 

Nauka, praca, rodzina, zostały w Milanówku. Ale nie zakochałam się w Tatrach, nie lubię takich górnolotnych słów. Po prostu było mi tu dobrze. Spodobało mi się chodzenie po górach i wspinanie. A w Zakopanem zamieszkałam nie w 18 roku życia, ale dużo później. A gdy zaproponowano mi pracę w Grupie Tatrzańskiej GOPR na stanowisku profilaktyka zgodziłam się z radości.

 

Czy poświęciła coś pani dla gór?

Chyba to, żeni ukończyłam studiów. Pomału rozstałam się z rodzinnym domem w Milanówku, wolałam pętać się po schroniskach i zarabiać w szkółce taternickiej. Bardzo lubiłam też naukę jazdy na nartach zwłaszcza z dziećmi. Od 1969 roku zostałam ratownikiem zawodowym na stanowisku profilaktyka. 

 

Pracowała też pani jako dziennikarka.

Tak, byłam zatrudniona w Warszawie w kilku wydawnictwach.

 

Pisywała pani też do Wierchów artykuły na temat bezpieczeństwa i profilaktyki w Tatrach.

Napisałam też parę broszur oraz artykułów fachowych. Z radością zauważyłam, że do dziś się z nich korzysta. Ale pogadać o starych dziejach potrafię tylko z rówieśnikami, a jest ich coraz mniej....

Na początku mojej pracy w GOPR z zapartym tchem słuchałam opowieści starszyzny o dawnych wyprawach, przeżyciach podczas akcji. Mam wrażenie, że dziś młodych te sprawy nie interesują. Oni mają swój świat radiotelefonów, śmigła, długich lin. Akcje przebiegają błyskawicznie. Wyprawy trwają minuty, rzadko kiedy godzinę. Śmigłowiec wyczynia cuda zabierając ofiarę wprost ze ściany, oszczędzając jej bólu, wstrząsów, marznięcia. Śmiem twierdzić, że wielu młodych ratowników nie spędziło nocy w górach na wyprawie, bo i po co. A mnie jest żal... Bo noce to były nie tylko szczękania zębami z zimna. To także była  autentyczna radość z udanej pomocy poszkodowanemu, dzielenie się cytryną, która lubiła spadać. Te noce czasem cechował humor... Jak mawiał jeden z ratowników „im było gorzej tym było lepiej”. Pamiętam taką sytuację, gdy zabrakło sardynek dla jednego z kolegów, który schodził ostatni. Po prostu zagapiliśmy się. Jeszcze dziś wstydzę się, gdy to wspominam, ale sprawę uratował jeden z ratowników. Paliliśmy taki mały ogienek, do którego leciały ćmy. Złapał garść owadów do puszki po sardynkach, wsadził w to kromkę chleba i nakarmił kolegę. Ten spałaszował z apetytem i nigdy nie dowiedział się, jakie to sardynki zjadł. Przyznaję, że dowcip był niewybredny, ale wszyscy uznali, że świetny. Rano schodziliśmy w dobrych humorach. Tacy właśnie byli moi koledzy. Być może nie znali na pamięć Paryskiego czy innych przewodników, ale w górach budzili pełne zaufanie. I hasali po nich bez problemów. Dziś młodzi ratownicy są po prostu inni. Są profesjonalni, świetnie wyszkoleni, wspaniale ubrani. Połowy ciuchów, jakie noszą, nigdy wcześniej nawet nie widziałam. Tych nieprzemakalnych kurtek, skarpetek, w których nogi nie śmierdzą. Kiedyś rozmawiałam z jednym ze starszych ratowników, który miał na swoim koncie kilkaset wypraw. Spytałam go, jaką z nich uważa za najcięższą. A on na to bez wahania: „ej cośmy pana z Krzyżnego znosili. Lało wtedy sakramencko”. Zimno, ulewa, wszystko mokre i podobno jedyną suchą rzeczą był sweter schowany dla rannego „pana” zawinięty w gazety i głęboko ukryty pod pazuchą.

 

A górskie przyjaźnie?

Górskie przyjaźnie – to sloganowo brzmi. Jeśli jest się ratownikiem, to jest się w klanie. W pozytywnym znaczeniu tego słowa. Ja byłam w tym klanie, gdzie każdy może liczyć na drugiego. Nikt nie deklaruje sympatii, ale też wiadomo, że nikt nikomu nie zrobi świństwa. A w górach zaufanie jest bezgraniczne. 

 

Czy odczuwała pani trudności z powodu, że jest pani kobietą? Cz koledzy nie chcieli pani czasem odciążyć, albo wręcz przeciwnie – sprawdzić, czy da sobie pani radę?

Parę razy nie pozwolili mi dźwigać czegoś bardzo ciężkiego, za co byłam im wdzięczna. Natomiast co do tego sprawdzania to pamiętam, że kiedy pierwszy raz zjeżdżałam z Kasprowego z akią do wypadku, oczywiście z doskonale jeżdżącym ratownikiem, zjechaliśmy do Kotła i zatrzymaliśmy się przy kontuzjowanym. Spojrzałam do góry, a Kasprowy był dosłownie czerwony od swetrów i kurtek ratowniczych. Wszyscy wylegli patrzeć, jak sobie radzę. A na innych wyprawach... na ogół nie ma czasu na sprawdzanie, ale chyba mi ufali. Ostatecznie wspinałam się więcej i lepiej niż wielu z nich. 

 

Jedną z panie kursantek była Wanda Rutkiewicz.

Tak, choć czuła do mnie żal, że nie zgodziłam się z nią pójść na wspinaczkę w dzień wolny od zajęć kursowych. Ale gdy potem, już jako wielka Wanda przyjeżdżała do Zakopanego, odwiedzała mnie często. To była na pewno jedna z najwybitniejszych himalaistek. Ale nie była lubiana. Podobno była wielką egoistką. Dbającą tylko o siebie. Ale nie byłam z nią nigdy wysoko w górach i nie mam prawa jej oceniać. Powiedziała kiedyś coś, co zapamiętałam na całe życie: że nie sztuką jest wyjść na szczyt, ale sztuką jest z niego zejść. 

 

Utrzymuje pani kontakt z innymi taternikami?

Co roku w Morskim Oku mamy spotkanie dziadków i co roku jest nas coraz mniej, a wkrótce nie będzie z kim się spotykać. Ale tymczasem zawsze mamy o czym pogadać, uściskamy się, wycałujemy. Oczywiście ponarzekamy, jak te góry rosną. 

 

Nie było dla pani problemem nauczanie wspinaczki, która może być niebezpieczna?

Ale ja uczyłam także co robić, aby była bezpieczna. Żeby znajdować w górach radość, przyjemność, piękno. Doprawdy rozsądnie pojęte wspinanie nie jest bardziej niebezpieczne niż na przykład jazda samochodem.

 

Co w działalności górskiej najbardziej pani lubiła?

Oczywiście pracę w TOPR. A konkretnie działalność profilaktyczną. Lubiłam też szkolenie młodych taterników i jazdę nauki na nartach. Natomiast nie przepadałam za prowadzeniem wycieczek masowych, choć podobno byłam niezłym przewodnikiem i dostawałam jakieś odznaczenia i medaliki. Ale trudno mi było znaleźć z nimi wspólny język, choć czasem wzbudzali sympatię. Prowadziłam kiedyś kominiarzy ze Szczecina, którzy przylecieli samolotem. I to było dla nich bardzo mocne przeżycie. „Wie pani, jak o zapikował” – opowiadali. - „A jak lądował w Krakowie!” Sądziłam, że ucieszę ich stwierdzeniem, że mają w Tatrach swój szczyt. I wyruszyliśmy na Kominiarski Wierch. Pogoda była piękna. Widoki tudzież. Kominiarze sprawni. Na wierzchołku chwilę odpoczęli, ale zaraz rozpoczęła się dyskusja, czy samolot dałby tu radę wylądować. Zapamiętałam też babki z Koła Gospodyń Wiejskich. Tatry im się nawet podobały i chciały pójść na jakąś wycieczkę. Moje turystyki dźwigające w rękach po 2 siaty z prowiantem miały niewiarygodną kondycję. Poszłyśmy na Halę Gąsienicową, a ja ze wstydem przyznaję, że z trudem dotrzymywałam im kroku. Wyznały mi potem, że one codziennie chodzą do pracy po 8 kilometrów przez góry i taki spacer na Halę to małe piwo. A Ślązaków z Zabrza znów zachwycił śnieg – że jest taki biały i czysty. „Bo u nas proszę pani śnieg jest brudny i szary”. 

 

Ma pani ulubione miejsce w Tatrach?

Oczywiście. Moim ulubionym szczytem jest Mięguszowiecki Wielki. Jest taki godny, wspaniały i poważny.

 

Dokonała pani jednodniowego zimowego przejścia wschodniej ściany tego szczytu.

To były czasy, kiedy możliwe były jeszcze pierwsze przejścia. Byłam też pierwszą kobietą na drodze Łapińskiego i Paszuchy na Kazalnicy. Autor tej drogi Czesław Łapiński, kierownik schroniska, wyszedł wtedy na Kazalnicę, żeby mi pogratulować. To było ogromnie miłe. 

 

Czasem, w pewnym wieku już aż tak się nie chce być w górach...

Nie ma takiego momentu. 

 

Czy pani miała kiedyś gór dosyć?

Nigdy. Ale lubiłam też powroty do domu i do męża. Warto mieć dom i rodzinę, żeby było gdzie wracać. Docenia się to zwłaszcza wtedy, kiedy zaczynają wysiadać nogi, a wspinanie nie sprawia już takiej radości. Dziś cieszę się, że mam góry za oknem, zawsze piękne. A radość może sprawić spacer na Kalatówki, czy do Doliny Białego. Przez całe życie starałam się zachować pogodę, a starość jest przecież zjawiskiem normalnym, choć przyjemna to ona nie jest. I choć nie walczyłam o wielkie wyczyny, przeżyłam w górach chwile naprawdę wspaniałe. 

 

Czy pani zdaniem w ratownictwie jest miejsce dla kobiet?

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie...


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com