baner
 
 
 
 
baner
 

Lhotse 1974 – zimowa premiera w Himalajach

Wyprawa przygotowywana przez Andrzeja Zawadę została zaplanowana na sezon pomonsunowy, jesień, ale brano także pod uwagę możliwość zaatakowania Lhotse zimą. Pozwolenie na wejście na szczyt obowiązywało do trzydziestego pierwszego grudnia 1974 roku. Do tego czasu jeszcze nikt nie zdobył żadnego z ośmiotysięczników w zimie. Tę tragiczną, bo zakończoną śmiercią Staszka Latałły, wyprawę sprzed 41 lat wspomina jej uczestnik Jerzy Surdel.

 Icefall; fot. arch. Jerzy Surdel

 

Andrzeja Zawadę uznaje się za twórcę himalaizmu zimowego.

Andrzej Zawada kierował wieloma wyprawami[1]. Zasłynął przede wszystkim działaniami zimowymi. Początkiem jego kariery zimowej w górach wysokich było zdobycie najwyższego szczytu Afganistanu – Noszaka (7492 m) w 1973 roku.

 

Tą wyprawą, organizowaną przez Akademicki Klub Alpinistyczny Politechniki Warszawskiej, miał w zasadzie kierować ktoś inny, lecz nieoczekiwanie się rozchorował. Wtedy zarząd Klubu Wysokogórskiego zaczął gorączkowo szukać zastępcy, bo wyprawa była już przygotowana. Pojawiła się kandydatura Zawady, który sprawdził się zimą w Tatrach.

 

Andrzej okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wyprawa na Noszak odniosła sukces. Następnie, już w lecie, został kierownikiem wyprawy na bardzo trudny Kunyang Chhish (7852 m), który został zdobyty we wspaniałym stylu. Od tamtej chwili było oczywiste, że Andrzej będzie kierował następnymi wyprawami.

 

Tak się złożyło, że byłem świadkiem dyskusji między nim a wieloletnim redaktorem „Taternika” Józefem Nyką, w czasie której przekonywał on Zawadę, że to, co polski himalaizm ma jeszcze do zrobienia w górach najwyższych, to wyprawy zimowe, bo jesteśmy spóźnieni – wszystkie najważniejsze szczyty na świecie zostały już zdobyte. I to właśnie zima powinna stać się celem przyszłych wypraw. Ugruntował przekonania Andrzeja i tak rozpoczęła się historia zdobywania Himalajów przez Polaków.

 

Zawada oprócz tego, że miał talent do kierowanie zespołem, był również niezłym wspinaczem.

Nawet więcej – był świetnym alpinistą! Ale ostatnimi jego wielkimi dokonaniami były wejścia w Hindukuszu, zakończone zdobyciem w 1977 roku wielkiej ściany Kohe-Mandaras. Później, gdy kierował wyprawami, często rezygnował z osobistych ambicji, był przede wszystkim kierownikiem i decydował o taktyce zdobywania szczytu: wyznaczał, kto ma pójść do którego obozu i co musi tam wynieść. I wyprawy odnosiły sukcesy. Jeśli zaś sam ruszał do góry, wybierając sobie partnera, hamował działania innych. Był powolny, a z obozów wyruszał katastrofalnie późno, zwykle koło południa… W czasie zimowej wyprawy na Everest doprowadziło to do nocnej akcji ratunkowej, bo Andrzej po ciemku zabłądził w zejściu na Żebrze Genewczyków. Uratowali go przyszli zdobywcy szczytu, opóźniło to jednak atak szczytowy o jeden dzień. Potwierdza to Rysiek Szafirski:

 

Cichy z Wielickim, gdy wyszli wtedy z obozu trzeciego, to spędzili pół nocy, żeby Zawadę naprowadzić na poręczówki. Gdy wrócili, to była Bóg wie która? Druga nad ranem? Tak, że następnego dnia nie mogli pójść do góry, bo byli za bardzo umęczeni. Mieli przez to jeden dzień opóźnienia. Dopiero dzień później poszli na przełęcz…[2]


Jerzy Surdel z asystentem filmowym; fot. arch. Jerzy Surdel

 

Andrzej nie sprawdził się również w sytuacjach trudnych, takich jak wypadek Szerpów w czasie naszej wyprawy na Lhotse. Wypadek mógł skończyć się tragicznie, ale szczęśliwie obu udało się uratować. Ta scena, w całości zarejestrowana kamerą, znalazła się w filmie Zima 8250. Pokazuje rozhisteryzowanego kierownika wysnuwającego nieprzemyślane wnioski.

 

Na tej wyprawie Zawada miał do dyspozycji kilku dobrych alpinistów – Piotrowskiego, Szafirskiego, Rusieckiego, Heinricha i Kurtykę. To była niewątpliwie czołówka. Jedyna kobieta, Anka Okopińska, również spisywała się doskonale. Wszystko wskazywało na to, że wyprawa zakończy się sukcesem.

 

Pojechaliśmy na pograniczu jesieni i zimy, w sezonie pomonsunowym, z niewielkim zapasem czasu na wejście zimowe, czyli dokonane po piętnastym grudnia (taką świadomość mieli uczestnicy wyprawy) – od tego dnia zaczyna się bowiem himalajska zima. 

 

Bazę na lodowcu Khumbu założyliśmy dwudziestego pierwszego października. Po tygodniu stanął obóz I na wysokości 6050 metrów, a pierwszego listopada obóz II, w Kotle Zachodnim na 6600 metrach. Obóz III, już w lodowej ścianie Lhotse, założono na wysokości 7100 metrów. „Trzy obozy w ciągu dwunastu dni, świetne tempo, rokujące najlepsze nadzieje…” – komentował Andrzej Zawada.

 

Aby jednak myśleć o atakowaniu szczytu, niezbędny był obóz IV. Ten powstał dopiero 11 grudnia. Założyli go z wielkim trudem Kurtyka, Rusiecki i Stryczyński, który okupił to poważnymi odmrożeniami.

 

Tego samego dnia z dwójki do trójki wyszli Heinrich i Zawada (kierownik, swoim zwyczajem, po południu). Gdy zrobiło się ciemno, Heinrich wystawił na zewnątrz latarkę, żeby Andrzej trafił do namiotu. Dotarł późno w nocy. Spali z tlenem, a mimo to następnego dnia wyruszyli do czwórki dopiero o trzynastej! Znów doszli tam po ciemku, Zawada prawie o północy. Odsypiali do południa. Pogoda jednak się popsuła, więc zeszli do dwójki.

 

Przed południową ścianą Lhotse; fot. arch. Jerzy Surdel

 

Pomówmy o sprzęcie. Waszą tajną bronią były buty.

To prawda, nasze buty wysokościowe budziły zazdrość i podziw wielu himalaistów na świecie. Zaprojektowali je Andrzeja Zawada i Rysiek Szafirski, który znalazł w Zakopanem wspaniałego szewca, pana Muchę, a ten podjął się wykonania kilkudziesięciu par według dostarczonego mu projektu. Miały wibramową podeszwę, z utwardzanym przodem i bokami, a całość pokrywało typowe góralskie sukno z owczej wełny, ozdobione nawet haftowaną parzenicą. Dzięki tym butom odmrożeń było niewiele.

 

Mieliśmy też sprzęt nowszej generacji niż bogato wyposażona wyprawa Dyhrentfurtha na Everest. Lepsze były kurtki i śpiwory firmy Roberts z Gdańska, które współprojektował Andrzej Zawada. Jego autorstwa były także spodnie puchowe – dzięki zastosowaniu rzepów można je było założyć w marszu, nie zdejmując raków. Rzepy, to była wtedy rewolucja.

 

Kluczowy element wielu wypraw to raki. U nas odmrożenia palców u nóg pojawiały się na skutek uciskania stopy taśmami, którymi były przymocowane do butów. Dodatkowo pęknięcie łącznika między przednią i tylną częścią lub urwanie się metalowego kółka służącego do przymocowania taśmą części raka do buta powodowało natychmiastowe odpięcie się raka. Epokowym wynalazkiem w sprzęcie himalajskim stały się raki z wiązaniami automatycznymi, podobnymi do wiązań narciarskich. Wtedy takich wiązań jeszcze nie było.

 

Jakie warunki zastaliście w Himalajach?

W Polsce nikt tak naprawdę nie wiedział, jak wygląda himalajska zima. Nie istniały jeszcze statystyki meteorologiczne tego obszaru. Na miejscu okazało się, że opady śniegu są minimalne, ale za to wieją nieprawdopodobnie silne wiatry. Obóz II został dosłownie zmieciony z powierzchni ziemi, obóz I przetrwał, choć zdemolowany, zniszczona została też trójka. Trzeba je było nieustannie odbudowywać. Wyciągnęliśmy wnioski i zaczęliśmy stawiać namioty w zagłębieniach, szczelinach i miejscach osłoniętych od wiatru.

 

Często spadały lawiny, bo wiatr przemieszczał śnieg, który gromadził się w depresjach i zsuwał się po zlodowaciałych stokach. Droga przez Icefall, zaporęczowana rekordowo szybko na początku wyprawy, musiała być wielokrotnie odbudowywana. Lodowiec żył i jego topografia zmieniała się czasami z dnia na dzień. To, co zapamiętałem z wyprawy everestowskiej w 1971 roku pomogło tylko na początku w zarysowaniu przebiegu optymalnej trasy. Tymi, którzy ją wytyczali, byli Andrzej Zyga Heinrich i Ryszard Szafirski.

 

Transport na Icefallu; fot. arch. Jerzy Surdel

 

Jak wspinacze znosili trudy himalajskiej zimy?

Prawie wszystkim dokuczał kaszel, większość miała też problemy z górnymi drogami oddechowymi. Najbardziej dotknęło to Ryśka Szafirskiego, który w połowie wyprawy na skutek zapalenia krtani stracił głos i został przez lekarza odesłany na dół. Dla Ryśka było to bardzo bolesne, tym bardziej że był jednym z kandydatów do wejścia na wierzchołek, a musiał przedwcześnie zakończyć swój udział w wyprawie. Na opuszczenie bazy zdecydował się również Mirek Wiśniewski, znakomity fotograf, a na wyprawie kierowca stara. Wcześniej wyjechał także mój dźwiękowiec, Wojtek Tędziagolski.

 

Postanowiłem towarzyszyć im do Pheriche, bo chciałem odbyć filmową wycieczkę do innej doliny, aby spojrzeć na Lhotse od strony południowej. Dołączył do mnie Szerpa, znany mi jeszcze z wyprawy everestowskiej. Zeszliśmy do 4000 m i wraz z Mirkiem pustą doliną Chunkhung podeszliśmy morenami do góry, robiąc zdjęcia tej imponującej ściany.

 

W drodze powrotnej, już po rozstaniu z kolegami w Pheriche, spotkałem dwie młode Japonki w towarzystwie pięciu tragarzy. Zaskoczony niespodziewanym o tej porze roku widokiem dziewczyn zapytałem, co tu robią. Powiedziały, że zwiedzają góry, a ich marzeniem jest dojście do bazy pod Everestem. Postanowiłem im pomóc.

 

W tamtych czasach himalajski trekking jeszcze nie istniał, a turyści pojawiali się niezmiernie rzadko. Przypomniałem sobie, że kiedy wychodziliśmy z bazy, koledzy żartowali, że skoro schodzimy na dół, to mamy pewnie na oku jakieś panienki, a ktoś nawet chciał się założyć, że jeśli Surdel tam idzie, to na pewno wróci w miłym towarzystwie.

 

Kiedy dotarłem do bazy z dwiema ślicznymi Japonkami u boku, kolegom opadły szczęki. Dziewczyny przebywały w bazie trzy dni i wszyscy je hołubili. Kierownik też bardzo cieszył się z ich obecności, chociaż nie było mu dane poznać ich osobiście, bo akurat działał w górze.

 

Wieczorami dziewczyny rozmawiały przez radio z wszystkimi obozami, a nawet śpiewały do mikrofonu melodyjne japońskie kołysanki. Potem w towarzystwie Szerpy zeszły w doliny.

 

Staszek Latałło w trakcie filmowania; fot. arch. Jerzy Surdel

 

Jak przebiegała decydująca faza wyprawy?

Splot dramatycznych wydarzeń ma początek dziesiątego grudnia 1974 roku. W obozie IV, otwierającym drogę do ataku szczytowego, na wysokości 7800 metrów spędzają ciężką noc Wojciech Kurtyka, Jacek Rusiecki i Jan Stryczyński. Dwaj pierwsi próbują podejść jeszcze wyżej, a Janek Stryczyński z odmrożonymi stopami schodzi do dwójki.

 

Jednocześnie do obozu III (7200 m) ruszają Zygmunt Andrzej Heinrich i kierownik wyprawy Andrzej Zawada. Idą w górę z zamiarem atakowania szczytu. Śpią tam z tlenem, lecz i tak następnego dnia wychodzą do czwórki dopiero o dwunastej trzydzieści, by w konsekwencji dotrzeć tam już w nocy, po ciemku. Następnego dnia znów śpią do południa, a później schodzą, bo psuje się pogoda. W obozie II przebywają wtedy Anka Okopińska i Staszek Latałło.

 

Dwunastego grudnia we czterech – Piotr Jasiński, Marek Kowalczyk, Tadeusz Piotrowski i ja – opuszczamy bazę, kierując się do obozu I. Każdy z nas dźwiga około dwudziestu kilogramów sprzętu – żywność, butle z tlenem, ładunki butanu – a ja jeszcze sprzęt filmowy ważący kilka kilogramów. Pogoda wreszcie zapowiada się obiecująco, świeci słońce, wieje lekki wiatr. Bardzo szybko pokonujemy Icefall i dopiero na samej górze niespodziewanie zatrzymuje nas nowy gigantyczny obryw. Pokonanie go zajmuje nam ponad dwie godziny.

 

Następnego dnia krakowianie (Jasiński i Kowalczyk) zostają w jedynce nad lodospadem, z zadaniem ponownego zabezpieczenia przejścia przez lodospad, a Piotrowski i ja ruszamy w górę Kotła Zachodniego. W czasie podejścia filmuję Everest, ściany Nuptse i zamykające dolinę lodowe pola Lhotse. W drodze mijamy schodzących z obozu III Zawadę i Heinricha. Są wykończeni. „Szykujcie się, teraz może być wasza kolej...” – rzuca Andrzej na pożegnanie.

 

W obozie II zastajemy Ankę i Staszka. Nazajutrz docierają tam też Piotr Jasiński i Marek Kowalczyk. W tej grupie tylko Anka czeka na szansę pójścia do góry. Gdyby zdobyła szczyt, pobiłaby polski kobiecy rekord wysokości, co jest nawet zapisane w projekcie wyprawy.

 

W trakcie wieczornej łączności radiowej Andrzej Zawada długo próbuje skłonić obu krakowianów, aby poszli w górę razem z Piotrowskim i Okopińską. Zakłada, że w czwórkę dotrą do obozu III, tam rozstawią drugi namiot i następnego dnia pójdą do obozu IV, by po kolejnej nocy wyłonić spośród siebie zespół mającą atakować szczyt. Krakowianie oświadczają jednak, że jeszcze nie są gotowi, bo zmęczyli się pracą odbudowywania trasy na Icefallu.

Na koniec, po ich stanowczej odmowie, Zawada zwraca się do Piotrowskiego: „Czy mógłbyś jutro pójść w zespole Jurek Surdel, Anka i Staszek, aby postawić drugi namiot w obozie trzecim, bo Staszek chciał koniecznie iść do trójki i tam filmować… Zastanów się nad tym i daj mi odpowiedź”.

 

Obóz pierwszy; fot. arch. Jerzy Surdel

 

Obsesją Zawady jest tlen. Zakłada użycie masek, począwszy od obozu III, do snu i oczywiście na podejściu. Stąd perswazje, aby do trójki poszły cztery osoby, zabierając po dwie butle.

 

Ostatecznie, decyzją Zawady, dwójką przewidzianą do kolejnej próby zaatakowania szczytu zostaje Tadeusz Piotrowski i ja. Staszek Latałło wraz z Anną Okopińską mają pójść tylko do obozu III, aby zgromadzić tam jak najwięcej butli z tlenem i wspólnie rozstawić dodatkowy namiot. Anka ma przenocować w trójce i wrócić do dwójki, a Staszek zostać, by filmować stamtąd nasze wyjście w górę i powrót – może ze szczytu.

 

Anka nie chce jednak być tylko tragarzem. Zaczyna płakać. Sądziła, że to ona dostanie szansę na zaatakowanie szczytu. Próbuje przekonać Zawadę: 

– Dlaczego nie pozwalasz, żeby na Lhotse stanęła kobieta?! – pyta dramatycznie.

– Zależy mi, by na szczycie stanął ktokolwiek z wyprawy – odpowiada Andrzej. – W świetnej formie jest Surdel. Zresztą niech to Tadek zadecyduje, z kim chce iść do góry.

– Pójdę z Jurkiem – zamyka sprawę Piotrowski.

 

Nazajutrz, piętnastego grudnia, idziemy we trzech. Dźwigamy ciężkie plecaki z jedzeniem i butlami z tlenem, ważą po osiemnaście kilogramów. Staszek niesie dodatkowo sprzęt filmowy i w konsekwencji ładuje na plecy dwadzieścia pięć kilogramów! Protestujmy, lecz Staszek jest uparty:

– Wy idziecie dalej, a ja będę odpoczywał w trójce.

 

Jerzy Surdel i Tadeusz Piotrowski w obozie trzecim; fot. Stanisław Latałło

 

Podchodzimy niezwiązani, każdy swoim tempem. Ściana Lhotse to śnieżno-lodowa stromizna, bez większych trudności technicznych. W połowie drogi do obozu III, na wysokości 7000 metrów, w najbardziej stromym miejscu, poprzednicy rozpięli trzy poręczówki.

 

Gdy docieram do namiotu, zapada zmrok. Piotrowski jest już w śpiworze. Proszę go, by wyszedł naprzeciw Staszkowi, który jest najbardziej obciążony i idzie najwolniej. Tadek odmawia. Schodzę więc sto metrów i przejmuję ładunek. Po ciemku docieramy do obozu. Pogoda się psuje. Zaczyna wiać wiatr. Nie uda się rozstawić drugiego namiotu… Ściśnięci w jednym, będziemy trwali w szarpanym wichurą dusznym worku. Kierownik wydaje przez radio polecenie, aby tym razem nie używać w nocy tlenu… Taka decyzja zapada po raz pierwszy. Stosujemy się do niej.

 

Staszkowi nasza ekstremalna sytuacja wyraźnie się podoba. Zwierza się: czekał na nią, marzył by przeżyć w górach sytuację krańcową – może ostateczną. Taką, jaką opisał w swojej książce Jan Kazimierz Dorawski, omawiając zdobycie Czo Oju przez austriacką wyprawę Herberta Tichego, kiedy to dwójka szczytowa dosłownie walczyła o przeżycie. Tę grubą książkę Staszek przywiózł ze sobą do bazy i tam przeczytał do końca.

W nocy nie mogę zmrużyć oka. Wiatr zamienia się w ryczący huragan. Namiot łopocze w opętańczym rytmie. Żeby zasnąć, biorę tabletki. Niewiele pomagają. Przy każdym przebudzeniu boję się, że płótno tego nie wytrzyma, że nastąpi koniec. Znów jednak zgarniam z twarzy warstwę śniegu przymarzającą do wąsów i skulony w śpiworze zapadam w senne odrętwienie. Wiem, że nie pójdziemy wyżej, że nie będzie szczytu. Kolejna szansa umyka mi bezpowrotnie. Co więcej, teraz nawet zejście do bazy może się okazać walką o życie…

 

Bogdan Jankowski i Anna Okopińska; fot. arch. Jerzy Surdel

 

...i tak też się stało, a dokładny opis tego zakończonego śmiercią Staszka Latały wycofu oraz więcej szczegółów dotyczących wyprawy znajdzie się w książce „Góry. Ludzie. Kontynenty".



Odpowiedzialnością za śmierć Latałły obarczono Tadeusza Piotrowskiego. Uznano, że nie czekając na mniej doświadczonego kolegę przyczynił się do tragedii. Został on na kilka lat wykluczony z Klubu Wysokogórskiego. Warto jednak wspomnieć, że opinia o jego odpowiedzialności za wypadek nie była podzielana przez całe środowisko.


23 grudnia, po pogrzebie Staszka Latałły, ostatnią próbę zdobycia Lhotse podjęli Andrzej Heinrich i Andrzej Zawada. Została ona przerwana na skutek gwałtownego załamania pogody. Do szczytu zabrakło im 250 metrów. Osiągnięta przez nich wysokości 8250 m przez jakiś czas była światowym zimowym rekordem.


Filmowym plonem wyprawy był film „Zima – 8250”.

Pierwszego wejścia zimowego na Lhotse dokonał samotnie Krzysztof Wielicki ostatniego dnia 1988 roku.

 

Rozmawiał i opracował: Andrzej Mirek

Zdjęcia pochodzą z archiwum Jerzego Surdela.

GÓRY numer 246



[1] Pierwszym poważnym sukcesem Andrzeja Zawady było wejście na Kunyang Chhish (7852 m) w trakcie kierowanej przez niego wyprawy na ten trudny, dziewiczy wówczas pakistański szczyt.

[2]              http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje25/text22.htm

 

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com