baner
 
 
 
 
baner
 
2012-10-04
 

Magiczne lasy Sintry

Ponieważ nie potrafimy zbyt długo usiedzieć w miejscu, a w Polsce pogoda nie zachęca do spacerów, postanowiliśmy już w grudniu, że po sesji uciekamy do słonecznej Hiszpanii. Z tym postanowieniem niezwłocznie kupiliśmy bilety do Madrytu, aby udać się do Albarracin...
Trip zaczął się zbliżać wielkimi krokami, forma wyszykowana, a za oknem –25 stopni. Idealnie na ucieczkę w ciepłe kraje. Całą harmonię zburzyła prognoza pogody: „Jak to minus 10 stopni w Hiszpanii?!”. Codziennie sprawdzana prognoza była zupełnie niejasna i zmieniała się co kilka godzin. Raz był śnieg, innym razem słońce, jednak w jednym punkcie wszystkie były zgodne – mróz jak cholera. Wskutek tego 2/3 ekipy się waha. Te 2/3 ekipy to dziewczyny. 1/3 ekipy to moja dziewczyna, więc jest problem. Pozostała 1/3 ekipy mówi, że ma w dupie mrozy, brak kraszpada, dojazd autostopem i koczowanie przez trzy tygodnie pod jakimś kamieniem w lesie, ale nie wytrzyma ani chwili dłużej w kraju, gdzie po ulicy (podobno) biegają miśki polarne. 
 
Podczas setnego przeglądu prognozy pogody Kaja pokazuje palcem na Portugalię: 
 
– O, tam jest ciepło. Zawsze chciałam pojechać do Portugalii.
Patrzę na nią z politowaniem:
– Kochanie. Czy słyszałaś kiedyś o wspinaniu w Portugalii? Przecież tam nic nie ma.
– Skąd wiesz? Przecież skoro w Hiszpanii jest tego taki miliard, to czemu w Portugalii miałoby nic nie być?
– Tja. Dobra. Obczaję – rzucam smętnym głosem na koniec rozmowy.
 
Po kilku godzinach szukania i przeglądania zdjęć uznaję, że wspin owszem jest, ale wygląda tak samo beznadziejnie, jak w jakimś Fontainebleau. W ostateczności możemy tam przeczekać najzimniejszy tydzień, bo w sumie jest ładnie, ale nic więcej. Kolejne kilka godzin później cała portugalska czołówka rankingu 8a.nu mieszkająca w okolicach Sintry dowiedziała się, że za kilka dni przybywamy. Oczywiście bez kraszy, topo, samochodu, namiotu, czy choćby w moim przypadku butów innych niż wspinaczkowe i zimowe (do –26 stopni komfort – specjalnie na Albarracin).

Na reakcje nie musimy długo czekać. Już następnego dnia dostaję masę odpowiedzi wszelakiej maści. Od linka do grupy na fejsie, do obietnicy wyjechania po nas na dworzec w Sintrze i oprowadzenia po rejonie. Wszyscy są wyjątkowo życzliwi i cieszą się, że chcemy przyjechać. Aż takiej reakcji się nie spodziewałem...
 


W poszukiwaniu internetu. Fot. Kaja Marek
 
Operacja o kryptonimie „Szalony Kot” zakończyła się sukcesem, co było tożsame z odbyciem rejsu na trasie KATowice – MADryt. Z kolei w ramach akcji „Nie samym wspinaniem się żyje” postanowiliśmy spędzić noc, bujając się po Madrycie. Niestety, miasto było opustoszałe i ledwo znaleźliśmy otwartą kawiarenkę. Na jakąś konkretną imprezę nie było co liczyć, jednak głupawka – syndrom początku wyjazdu – dopisał, więc noc należy zaliczyć do udanych. Następnego dnia znalazłem autokar do Lizbony za 28 ojro, więc spragnieni wspinu olaliśmy koszty oraz trudy jazdy w trzy osoby autostopem i pod wieczór mogliśmy się już cieszyć nocą pod gołym niebem... na dworcu kolejowym w Sintrze.
 
Około szóstej rano uderzyliśmy do Decathlonu nadrobić braki sprzętowe. Oczywiście taksówką. „Oczywiście” ponieważ w Sintrze autobusem opłaca się jeździć tylko w pojedynkę. Czas od świtu do otwarcia sklepu przeczekaliśmy w pobliskiej kawiarence. Jeszcze przed nastaniem poranka zawiozły nas tam trzy pracownice Decathlonu, twierdząc, że okolica jest niebezpieczna i nie powinniśmy koczować przy ulicy, przed wejściem i do tego ze wszystkimi bagażami. Gdy tylko drzwi sklepu zostały otwarte, wbiegliśmy zadowoleni, wyszukując „niebieskie produkty” niczym podczas otwarcia nowego hipermarketu w Stanach. Niestety, jako że żaden z dostępnych namiotów nie sprostał naszym wymagającym gustom, zakupiliśmy dwa leciutkie hamaki z myślą, że co by nie było, to na Majorkę będzie jak znalazł. Zaraz po udanych zakupach pod sklep podjechał Rasta, który obiecał nas odebrać i oprowadzić po rejonie. 
 


Weberówna podczas prób na klasyku Karma de Serre 7B+. Fot. Kaja Marek
 
Z początku nie wierzymy własnym oczom – tutejszy las jest zupełnie nie z tego świata. Winę za to ponosi „jakiś król sprzed pięciu wieków”, który chcąc mieć ładny ogródek, sprowadził rośliny z całego globu, a te po prostu rozniosły się po okolicy. Dość powiedzieć, że Sintra jest jedynym miejscem w Europie, gdzie dziko występują eukaliptusy. Na terenie Parku Narodowego Sintra­ – Cascais leży przylądek Roca, czyli najdalej na zachód wysunięty punkt lądu stałego Europy (stąd do Ameryki jest „tylko” 5593 km). Dzięki temu fale na okolicznych plażach nadają się idealnie na deskę, o czym świadczą organizowane tam regularnie mistrzostwa świata w surfingu. Nie bez powodu Portugalia nazywana jest europejską mekką tego sportu.
 
Jednak nas interesują nieco mniej znane atrakcje. Stosunkowo mało się mówi o granitowych blokach rozsianych po okolicznych terenach. A są one dosłownie wszędzie. Największe skupiska występują na szczytach okolicznych pagórków, skąd często jest piękny widok na ocean. Jednak równie dobrze można spotkać je... na plaży. Niestety, nam nie było dane zakosztować bulderingu, słuchając szumu fal, ponieważ według lokalsów, w lutym wilgoć na chwytach uniemożliwia efektywną wspinaczkę. Ale zimowa aura ma też swoje plusy. Przez ponad dwa tygodnie mogliśmy się cieszyć bezchmurnym niebem dzień w dzień. 15-20 stopni w cieniu i mocno grzejące słońce pozwalały zapomnieć, że gdzieś tam daleko nasze rodziny marzną, zasypane śniegiem. Za to temperatura w okolicznych lasach pozwala zatrzeć się najmniej wyraźnym wypukłościom. Różnica jest naprawdę niesamowita.
 


Helenita Blesbois w Peninha, sektor Kalashnikov. Fot. Kaja Marek
 
Podobno czasami nawet w lecie można trafić na dobre warunki, ponieważ amplituda temperatur pomiędzy lasem na wzgórzach a miasteczkiem czy plażą dochodzi nawet do 20 stopni. No i warunki plażowe albo na deskę są na pewno dużo lepsze. Pierwszy sektor, który postanawiamy odwiedzić, to Albarrasintra. Oferuje on wspaniałą przestrzeń, zdobioną soczystymi łąkami i złotymi krzewami. Mimo że mamy skurczone żołądki po trudach podróży i ledwo stoimy na nogach po nieprzespanej nocy, nie trzeba nas namawiać na wspinanie.

Skała jest trochę ostra, za to same baldy nas zachwycają. Wysoki i dynamiczny Ninho de cucos 6B+ (Kukułcze Gniazdo), piękny przewieszony kant Inchá-la 7A, pacnięcia na Pequenino não Torce o Pepino 7B zakończone ogromnym strzałem do klamy topowej czy koordynacyjny, na rozstaw ramion strzał do oblaja i trickowa mantla po trudnościach (na której zaliczyłem jakieś piętnaście bezowocnych prób, po czym dopiero interwencja lokalsa i wskazanie niewidocznego stopieńka pozwoliły mi naprawdę poczuć, że faktycznie już jest po trudnościach) na Solaris 7C+ to problemy, dla których pokonaliśmy pół Europy. Już wiemy, że Sintra była strzałem w dziesiątkę i nie żałujemy odległego, zimnego Albarracin, bo jest tutaj co robić.
 


Magiczny las w Peninha. Fot. Kaja Marek

Albarrasintra oferuje ponad 120 bulderów, z przewagą łatwiejszych problemów do 6C+. Zresztą jak cała Sintra. Ale nie dajcie się zwieść. Chłopaki stamtąd często są aż nazbyt rzetelni podczas wyceniania problemów. Podczas jednej z imprez poznajemy opowieść o długo obleganym przez dwóch czołowych nabieraczy Sintry projekcie. Podobno gdy wreszcie jednemu z nich udało się wkosić balda, powstało najtrudniejsze 7A w rejonie. Bohater chwali się, że do dziś nie znalazł się drugi pogromca.
 
Dzień wspinaczkowy zwykle kończy się w świetle czołówek. My tak bardzo zatopiliśmy się w przechyłach, że zapomnieliśmy o niezałatwionych sprawach organizacyjnych, takich jak na przykład nocleg. Jako że jesteśmy na terenie parku narodowego, spanie na dziko jest surowo zabronione. W związku z tym, gdy „nasz przewodnik” pyta, gdzie śpimy, z bólem serca zadajemy pytanie o najtańszy camping w okolicy. W ten sposób trafiamy na pole namiotowe Orbitur Guincho. Miejsce jest niczego sobie. Najbardziej zadowoleni jesteśmy głównie z dużej ilości gorącej wody pod prysznicem i świetlicy z darmowym Wi-Fi. Kolejnym plusem jest też bliskość plaży Guincho. Jednak nas to nie przekonuje na tyle, by zostać tam na dłużej. Podczas kolejnej sesji bulderowej poznajemy Carlosa Limes, zwanego wśród swoich Cuca. Proponuje nam, że możemy zamieszkać w nieużytku na terenie działki jego znajomego, w Zambujeiro. Pod jego nieobecność to Cuca jest gospodarzem.
 
Kolejny strzał w dziesiątkę. Miejsce nazywa się Castelinho, a to w związku z domem w kształcie zameczku z wieżyczką, w którym rezyduje Cuca. Na terenie tej samej posiadłości mieszka również szalony rasta-farmer wraz ze swoją rasta-farmerką. Mają malutki traktorek i uprawiają warzywa na przydomowym poletku. My zamieszkaliśmy w domu pomiędzy, czyli tak zwanym „Laboratorio”, składającym się z jednej wielkiej izby, której jedyny wystrój stanowił ogromny, betonowy stół oraz kominek.

Cała posiadłość była odcięta od mediów, ale to żaden problem. Woda była dostępna z wielkiego, tysiąclitrowego baniaka. W przypadku kąpieli wystarczyło wcześniej nalać sobie trochę do jednego z showerbagów. Światła dostarczały nam czołówki, świeczki oraz kominek. Ten ostatni był też odpowiedzialny za ciepło i trzeba przyznać, że spisywał się znakomicie. Żeby skorzystać z Internetu czy podładować telefon, wystarczyło udać się na kawę do pobliskiej kawiarenki, na przykład w Malveira. Według mnie wspaniałe połączenie przyjemnego z pożytecznym. W nagłych przypadkach (na przykład planowana impreza) można odpalić generator prądu i za pięć litrów ropy bawić się całą noc. W zamian za dwutygodniową wizytę u Cuci i szereg przysług w postaci podwożenia nas w skały i z powrotem, pożyczania kraszy, laptopa i roweru, musieliśmy tylko posprzątać po największej imprezie :).

Całość Artykułu znajdziecie w GÓRach nr 4 (215, kwiecień 2012)

Tekst: Adam Karpierz, Kaja Marek

Zdjęcia: Kaja Marek
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com