baner
 
 
 
 
baner
 
2012-10-07
 

Małgorzata i Jan Kiełkowscy o wspinaniu, dawnych zawodach i przewodnikach

Przedstawiamy duży fragment wywiadu z autorami przewodników skałkowych, Wielkiej Encyklopedii Gór i Alpinizmu i wielu innych książek!
SKĄD WZIĄŁ SIĘ POMYSŁ NA ROBIENIE PRZEWODNIKÓW SKAŁKOWYCH?
M.: Skałki Jury, zwłaszcza Rzędkowice, były naszym ulubionym miejscem na Ziemi. Są nim zresztą do dzisiaj, choć teraz już rzadko tam bywamy. Wtedy jeździliśmy co tydzień. Pociągiem do Zawiercia, a potem autobusem do Rzędkowic albo Podlesic – trochę to trwało. Kiedyś, podczas długiego powrotu do domu, Jasiek powiedział: zrobimy przewodnik wspinaczkowy po skałkach Jury, ale taki prawdziwy, jak Paryskiego po Tatrach. I tak to
się zaczęło. Odtąd podczas każdego pobytu systematycznie rysowaliśmy skały z natury i zbieraliśmy informacje do naszego przewodnika, chcąc – wzorem tatrzańskiego przewodnika WHP – aby zawierał uporządkowaną informację o skałach, drogach i historii eksploracji wspinaczkowej poszczególnych rejonów.
 
JAK DZISIAJ PATRZYCIE PAŃSTWO NA SWÓJ PIERWSZY PRZEWODNIK?
M.: Pierwszy ukazał się tomik „Skałki Rzędkowickie”. W 1976 roku. Potem były jeszcze dwa wydania. Mamy do niego duży sentyment, bo – jak już wspomniałam – był to nasz ulubiony rejon, no i nasza pierwsza książka. Właściwie niewiele byśmy w nim zmienili. Może oprócz rysunków warto by było teraz zamieścić parę zdjęć. Wymagałby oczywiście aktualizacji.
 
KTÓRE ROZWIĄZANIA BYŁY AUTORSKIE, A CO PAŃSTWO PODPATRZYLI?
M.: Wzorowaliśmy się na tatrzańskich przewodnikach Witolda Paryskiego, które były wtedy – jak to byśmy dzisiaj powiedzieli – wydawnictwami kultowymi. Podpatrzyliśmy przede wszystkim formę, bo trudno było wymyślić lepszą. Za Paryskim przyjęliśmy zasadę szczegółowego opisywania wszystkich obiektów skalnych niezależnie od tego, czy były na nich już jakieś drogi, czy nie. W tym drugim przypadku zakładaliśmy, że przedstawione w przewodniku dziewicze ściany i ścianki będą inspirować do eksploracji.
 


Małgorzata i Jan Kiełkowscy. Fot. arch. Małgorzata i Jan Kiełkowscy

Rysowaliśmy i opisywaliśmy wszystkie skały o wysokości co najmniej pięciu metrów (czasem nawet trochę niższe, ale charakterystyczne), co często budziło zdziwienie - po co rysujecie takie małe kamole? Czasem ktoś się wspiął dla zabawy na któryś z tych bulderów. Praktyki ani pojęcie bulderingu wtedy jeszcze nie było.
 
Nie robiliśmy opisów słownych dróg (z wyjątkiem położenia topograficznego), bo one w przypadku krótkich problemów skałkowych nie miały uzasadnienia; dokładny przebieg linii pokazany był na rysunku. Nadawaliśmy też nazwy skałom, ale w pierwszej kolejności staraliśmy się dotrzeć do ich oryginalnych miejscowych nazw lub wymyślonych wcześniej przez innych wspinaczy.
 
JAK WYGLĄDAŁA WTEDY PRACA NAD PRZEWODNIKIEM?
M.: Najpierw w terenie rysowaliśmy skałki z natury oraz sporządzaliśmy plany poszczególnych grup skalnych. Często towarzyszyli nam koledzy, którzy wytyczali nowe drogi lub na miejscu weryfikowali trudności innych. Później w domu opracowywaliśmy te szkice „na czysto”: rysunki przerysowywaliśmy na kalce technicznej, najpierw ołówkiem, a potem tuszem, redagowaliśmy opisy. Wielką pomocą był udostępniony nam przez Adama Zyzaka rękopis jego prywatnego przewodnika, w którym opisane i zilustrowane były wszystkie ówczesne drogi na najważniejszych, wysokich skałach Rzędkowic.
 
J.: Ten przewodnik powinien znaleźć się w jakimś muzeum lub przynajmniej w archiwum. Innym znanym nam prywatnym przewodnikiem, też w rękopisie, był ten Maćka Wocha po skałkach w okolicy Rabsztyna.
 
W JAKI SPOSÓB WYSZUKIWALI PAŃSTWO SKAŁY?
M.: Rejony skałkowe Jury Krakowsko-Częstochowskiej dobrze znaliśmy z naszych wcześniejszych wędrówek i wspinaczek. Wtedy wszystko tam wyglądało inaczej. Skałki nie były tak mocno zarośnięte, były widoczne z daleka. Później część z nich schowała się w szybko rosnących krzakach i lesie, ale my wiedzieliśmy, gdzie są, i mogliśmy bez trudu do nich trafić.
 


Jan Kiełkowski na Wachowiczu, Mnich 1965. Fot. arch. Małgorzata i Jan Kiełkowscy
 
J.: Do tego mieliśmy poniemiecką mapę topograficzną, na której zaznaczone były większe skupiska skał. W sumie narysowaliśmy i sporządziliśmy plany wszystkich, no powiedzmy 99,9%, skał położonych między Mirowem a Podzamczem oraz te w Dolinie Będkowskiej i Brzoskwini.
 
WIĘKSZOŚĆ PAŃSTWA PRZEWODNIKÓW OPISYWAŁA JURĘ PÓŁNOCNĄ, WYJĄTKIEM JEST POŁUDNIOWA CZĘŚĆ DOLINY BĘDKOWSKIEJ. CZY TO BYŁ ŚWIADOMY WYBÓR?
M.: Tak, świadomy, bo te rejony nie były opisane pod tym względem. Natomiast istniał już przewodnik wspinaczkowy po Skałkach Podkrakowskich Adama Dobrowolskiego i Kazimierza Paszuchy, wydany w 1955 lub 1956 roku. To, że w pierwszej kolejności zajęliśmy się Rzędkowicami, było czymś naturalnym i oczywistym. W tych skałkach bywaliśmy najczęściej, bardzo dobrze je znaliśmy, mieliśmy dużo informacji o drogach, byliśmy świadkami wielu przejść – były dla nas najłatwiejsze do opracowania.

To był w ogóle ulubiony rejon taterników i wspinaczy ze Śląska, najlepiej znany. Warto wspomnieć, że Skałki Rzędkowickie dla wspinaczki „odkrył” zmarły w zeszłym roku Zdzisław Kirkin-Dziędzielewicz, który razem z grupą przyjaciół dokonał tu licznych pierwszych przejść. Swoje drogi oznaczał na skale niebieską farbą – strzałka wskazywała wejście w drogę, a cyfra przy niej stopień trudności. Nieliczne ślady tych znaków zachowały się do naszych czasów. Pomogły nam również w identyfikacji dróg. Zdzich zresztą w każdą niedzielę wspinał się w skałkach, często właśnie w Rzędkowickich, i chętnie rozmawiał o swoich dawnych drogach.
 
POPROSZĘ O WSPOMNIENIA Z EKSPLORACJI POD KRAKOWEM.
J.: Dolinki Podkrakowskie były jednym z naszych trzech mateczników. W pamięci jednak mocniej od samych niezliczonych wspinaczek utrwaliły się biwaki z przyjaciółmi i innymi skałkowcami. Ze zmagań wspinaczkowych może interesująca i dla mnie nie całkiem jednoznaczna jest historia zdobywania hakowej Superdirettissimy Sokolicy w Dolinie Będkowskiej. Mamy z Leszkiem Nowińskim sprzeczne opinie na temat, kto z nas
dokonał jej pierwszego przejścia.
 
Innym razem w ostrych zimowych warunkach wybrałem się z Jurkiem Badurą i Grzesiem Haczewskim na pokonanie drogi prawdziwie tatrzańskiego formatu – wielowyciągowej poprzecznej grzędy (wówczas trudności wynosiły latem III) w dolinie Bolechowickiej. Było tak trudno, że dopiero późnym popołudniem zdobyliśmy wierzchowinę, skąd dupozjazdami zmierzaliśmy w kierunku dna doliny.
 


Jan Kiełkowski i Tadeusz Piotrowski prężą buły w Dolinie Kobylańskiej - przed wspinaczkami w Tatrach. Rok 1967, lub 1968. Fot. arch. Małgorzata i Jan Kiełkowscy

Patrzyłem z góry na zasuwających w dół partnerów, zapominając o tym, że jestem z nimi związany liną, co uświadomiło mi dopiero gwałtowne szarpnięcie. Koledzy wybierali sobie trasę zjazdu, ja zaś byłem przez nich ciągnięty w linii prostej, między innymi wprost przez około dziesięciometrowej wysokości ściankę lesistej turniczki. Na szczęście jakoś wylądowałem na nogach, ale zatknięty za szelki liny młotek, dobity kolanami, wbił się w podbródek i wybił mi zęby. Plując krwią z zębami, zapytałem przyjaciół, „gdzie będziemy się wspinać w następną niedzielę”.
 
CZYM BYŁY DLA PAŃSKIEGO POKOLENIA SKAŁKI, LICZYŁY SIĘ JAKO CEL SAM W SOBIE, CZY BYŁY MIEJSCEM TRENINGU?
J.: Dla mnie i chyba dla większości ówczesnych wspinaczy mojego pokolenia skałki były celem samym w sobie, sposobem spędzania wolnego czasu. W większości nie mieliśmy ochoty na żadne treningi, ale wspinaliśmy się w skałkach, czego „produktem ubocznym” było oczywiście dobre treningowe przygotowanie do wspinaczek w Tatrach. Z kolei na przykład zimowe drogi tatrzańskie okazywały się świetnym przygotowaniem do wspinaczek w górach wyższych. 
 
CZY ŚLEDZĄ PAŃSTWO TO, CO DZIEJE SIĘ OBECNIE Z PRZEWODNIKAMI WSPINACZKOWYMI W POLSCE? JAK OCENIAJĄ PAŃSTWO NASZE WYDAWNICTWA?
M.: Oczywiście, śledzimy i z zainteresowaniem przeglądamy. Większość nowych przewodników mamy w naszej bibliotece. Najbardziej interesują nas te, które przynajmniej w jakimś stopniu mają charakter monograficzny. W większości nowych przewodników część opisowa jest uboga, brakuje nam informacji historycznych. Mają za to bogatą szatę graficzną, może czasem zbyt dominującą.
 
J.: Z wiadomości historycznych moglibyśmy niejedno skorygować, ale chyba ciągle nie ma takiego zapotrzebowania, bo nawet to, co zdążyliśmy odnotować w opublikowanych przez nas tomikach, jest wspominane tylko sporadycznie. 
 
WSPÓŁCZEŚNI EKSPLORATORZY CZĘSTO „ODKRYWAJĄ” SKAŁKI, NA KTÓRYCH WSPINANO SIĘ LATA TEMU I DOKONUJĄ „PIERWSZYCH” PRZEJŚĆ DRÓG JUŻ DAWNO POKONANYCH. POTRAFILIBY PAŃSTWO PODAĆ PRZYKŁADY?
M.: To się zdarza, dlatego zawsze uważaliśmy, że informacje o tak zwanych prekursorach są ważne. Gdy zaczynaliśmy opracowywać nasze przewodniki, niewiele było opublikowanych wiadomości o eksploracji skałek. Informacje pochodziły głównie z przekazów ustnych, które nie zawsze były dokładne i trudno było je zweryfikować, ponieważ sami autorzy ich sobie nie odnotowywali.
 
J.: Nieraz, gdy nam się wydawało, że jakaś droga powinna mieć już dawniejsze przejścia, trochę prowokacyjnie podawaliśmy najwcześniejsze z nam znanych, licząc na to, że może ktoś dokona sprostowania. Ale to zdarzało się niezwykle rzadko. Do obecnych odkryć skałkowych mamy zastrzeżenia tylko wtedy, gdy nie zostały one skonsultowane z tym, co na ten temat już wcześniej gdzieś zapisano (chociażby w naszych przewodnikach, w których
został opisany w zasadzie każdy z odkrywanych kamieni).
 


Małgorzata Kiełkowska (pierwsza z lewej) na zachodnim wierzchołku Elbrusa w Kaukazie, rok 1970. Fot. arch. Małgorzata i Jan Kiełkowscy
 
Tak więc na swoje ponowne odkrycie czekają setki dróg przechodzonych anonimowo (sam się do tego też przyczyniłem) w latach sześćdziesiątych, głównie w Dolinach Brzoskwini, Mnikowskiej, Szklarki czy w skałkach Rabsztyna, Ryczowa, Smolenia itd. Innym aspektem sprawy jest traktowanie za niebyłe przejść hakowych lub z górną asekuracją, a za drogi uważane są tylko te obite stałymi przelotami (nawet jeśli niektóre z nich już wcześniej bywały przechodzone bez asekuracji). Podobnie ma się sprawa w Tatrach, gdzie powstają nowe drogi, które pokonywano już wcześniej, na przykład przez pobłądzenie albo też w poszukiwaniu bardziej interesującego sposobu przejścia jakiejś starej drogi, a w wykazie przejść odnotowywano tylko nazwę starej drogi.
 
CO DO OSIĄGNIĘĆ, TO NIE WIEM, CZY JEGO OBECNE PRACE (ENCYKLOPEDIE WSPINANIA) NIE BĘDĄ LEPIEJ PAMIĘTANE PO LATACH OD NAZWISK OBECNYCH MOCARZY SKALNYCH. W KOŃCU LEPIEJ PAMIĘTA SIĘ NAZWISKO KADŁUBKA CZY MATEJKI NIŻ NAZWISKA KSIĄŻĄT I KRÓLÓW. TO KOMENTARZ PAWAŁ HACISKIEGO OCENIAJĄCY PAŃSTWA PRACĘ. POPROSZĘ O KOMENTARZ DOKOMENTARZA :)
M.: No, cóż tu komentować. Ocena bardzo miła, nieczęsto się takie zdarzają. Wszystkim naszym opracowaniom poświęcamy mnóstwo czasu i pracy. Gdy zostaje to w jakiś sposób docenione, bardzo się cieszymy, jesteśmy wdzięczni, motywuje nas to do dalszej pracy, a plany mamy jeszcze bardzo szerokie. 
 
JAKICH PREDYSPOZYCJI WYMAGA PRACA PRZY PORZĄDKOWANIU ŚWIATA ZA POMOCĄ PRZEWODNIKÓW, ENCYKLOPEDII I INNYCH KOMPENDIÓW WIEDZY?
 
M.: Przede wszystkim szerokiej znajomości tematu, umiejętności korzystania z różnych źródeł, cierpliwości i konsekwencji w nieskończonym weryfikowaniu informacji. No i zamiłowania do tego rodzaju pracy, bez którego nie byłoby możliwe jej wykonanie.
 
JAK OCENIAJĄ PAŃSTWO DZIEŁO PARYSKIEGO?
M.: Dzieło Paryskiego zawsze szczerze podziwialiśmy, a teraz, gdy mamy również własne doświadczenia, podziwiamy je jeszcze bardziej.
 
JAKI JEST ZWIĄZEK MIĘDZY TYM, CO PAŃSTWO ROBICIE, A JEGO DZIAŁALNOŚCIĄ?
M.: Mamy pewnie podobne skłonności do tworzenia opracowań monograficznych. Poza tym w pewnym sensie odruchowo wzorowaliśmy się na przewodniku WHP, który był po prostu świetny, trudno było wymyślić lepszą formę.
 


Małgorzata Kiełkowska z synem Tomkiem na wierzchołku Tublaka w Atlasie, rok 1988. Fot. arch. Małgorzata i Jan Kiełkowscy
 
CZY SĄ JAKIEŚ KSIĄŻKI, KTÓRYCH CHCIELIBYŚCIE BYĆ AUTORAMI?
M.: Nie, nie mamy takich żalów – byłyby dość abstrakcyjne. Żałujemy natomiast, że nie udało nam się doprowadzić do końca niektórych naszych projektów, na przykład monograficznego przewodnika wspinaczkowego po skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej – mieliśmy materiały do kilku następnych tomików. Zmieniły się czasy, zmieniły się gusty i potrzeby. Właściwie nikogo już nie interesowało, kto i kiedy przeszedł w skałkach jakieś rzęchy, więc nie było sensu ciągnąć tego dalej w takiej formie. Teraz już młodsi autorzy piszą przewodniki zgodnie z duchem swojego czasu. I to jest w porządku. Taka jest kolej rzeczy, mówiąc z lekka filozoficznie.
 
J.: Drugim niezrealizowanym pomysłem była próba opracowania aktualnego przewodnika monograficznego po Tatrach Wysokich. Po wydaniu dwóch tomików (trzecią część, Kozie Wierchy, wiele lat temu, kupił od nas w formie gotowej do druku Heniek Rączka, ale nigdy go nie wydał) zrezygnowaliśmy z przedsięwzięcia, też głównie ze względu na znikome zainteresowanie w stosunku do nakładu pracy. 
 
Pod względem autorskim zaś byłaby to głównie aktualizacja tego, co zebrał wcześniej WHP, więc dużo ciekawszym zadaniem i, można powiedzieć, wyzwaniem było zajęcie się opracowaniami rejonów Himalajów, Karakorum i Andów – pod tym względem to była praca pionierska. Poza tym równocześnie zaczęły ukazywać się przewodniki Włodka Cywińskiego po Tatrach, więc nie było sensu się dublować. Nie napiszemy również historii wspinaczki na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, a to dlatego, że zainteresowanie dawnymi czasami jest niewielkie, a tendencji najnowszych chyba nie potrafilibyśmy przedstawić zgodnie z obecnymi oczekiwaniami. Są jednak inne rzeczy, które planujemy i których się podejmiemy.
 
W JAKIM STOPNIU PAŃSTWA KSIĄŻKI POWSTAJĄ NA ZAMÓWIENIE SPOŁECZNE?
M.: Nasze opracowania są chyba zbyt specjalistyczne, by odpowiadały jakiemuś szerszemu zamówieniu społecznemu. Jeśli w ogóle można dzisiaj o takim zamówieniu mówić. Wynikają przede wszystkim z własnych zainteresowań. Jest oczywiście grupa ludzi, których interesują takie wydawnictwa i którzy je kupują. To nie tylko alpiniści. Jest także inna grupa, węższa, która interesuje się naszymi książkami ze względów praktycznych. 
 
DWADZIEŚCIA TOMÓW PRZEWODNIKÓW ALPINISTYCZNYCH PO HIMALAJACH I KARAKORUM TO PRACA STOSUNKOWO MAŁO ZNANA W POLSCE, JAKA BYŁA IDEA JEJ POWSTANIA I Z JAKIM ODBIOREM SIĘ SPOTYKA? 
 
J.: Tomów to może za dużo powiedziane, raczej zeszytów, dopiero później kilka z nich wydaliśmy w formie książkowej, w serii Mountaineering Monograph (w języku angielskim), którą zapoczątkowała monografia rejonu Everestu „Mount Everest Massif ”. To ciągle ta sama idea – zrobić monograficzny przewodnik alpinistyczny à la WHP dla gór najwyższych. Takiego opracowania wcześniej nie było. Odbiór był i jest nadal dobry, recenzje jeszcze lepsze, bardzo motywujące.

Zainteresowana jest nimi głównie wąska grupa ekstremalistów i eksploratorów, którzy poszukują możliwości poprowadzenia nowych dróg. Te wydane po angielsku kupują w Katmandu także zwykli zdobywcy Everestu czy Cho Oyu (mam na myśli tych wchodzących normalnymi drogami), uczestnicy trekkingów czy też może kolekcjonerzy książek górskich. W Polsce te opracowania znane są jeszcze mniejszej grupie osób. Nie wydawaliśmy tych książek w języku polskim, bo w kraju nie było zainteresowania, które by to uzasadniało. Zresztą jedyna negatywna recenzja, konkretnie „Everestu”, ukazała się właśnie w Polsce. 
 
SKĄD WZIĄŁ SIĘ POMYSŁ NA „WIELKĄ ENCYKLOPEDIĘ GÓR I ALPINIZMU”?
 
M.: To pomysł Wydawnictwa STAPIS Stanisława Pisarka. Na początku miała to być encyklopedia jednotomowa, obejmująca tematycznie całość problematyki górskiej i alpinistycznej, oczywiście w wielkim skrócie i z akcentem położonym na alpinizm. W pewnym momencie jednak wydawca zaproponował, żeby rozszerzyć zakres i podzielić ją na siedem tomów. W ten sposób praca nad encyklopedią rozciągnęła się na lata. Teraz
jesteśmy właśnie w trakcie opracowywania tomu szóstego, biograficznego.
 
NA CZYM POLEGA UNIKATOWOŚĆ TEGO DZIEŁA?
M.: W światowej literaturze alpinistycznej są oczywiście różne encyklopedie i leksykony, które w różnym stopniu przedstawiają problematykę górską i alpinistyczną. Nasza jest z pewnością najobszerniejszym, najpełniejszym i najaktualniejszym opracowaniem tego typu na świecie. I to stanowi o jego wyjątkowości. 
 


Małgorzata i Jan Kiełkowscy w obozie w Kotle Zachodnim podczas wyprawy na Lhotse. Fot. arch. Małgorzata i Jan Kiełkowscy
 
JEŻELI TO MOŻLIWE, PROSZĘ PRZYBLIŻYĆ CZYTELNIKOM LOGISTYKĘ PRACY NAD TAK OBSZERNYM DZIEŁEM. 
 
M.: W pierwszej kolejności trzeba zapoznać się w miarę możliwości z tym, co zrobiono w tej materii dotychczas. Następnie systematycznie przejrzeć wszystkie ważniejsze czasopisma, przewodniki, monografie i na tej podstawie określić w przybliżeniu zakres oraz opracować ogólną formę encyklopedii, standard haseł i w przybliżeniu wybrać same hasła (hasła proponowane i opracowywane były przez kilka osób, na przykład te dotyczące Alp przez Janusza Kurczaba, o wspinaczce sportowej pisał Krzysztof Sas-Nowosielski, tematyką sprzętową zajmował się Wojciech Wajda, Pirenejami – Michał Ronikier).

Równocześnie trzeba kompletować materiał ilustracyjny i lepiej mieć go w pewnym nadmiarze, do wyboru. Potem ostateczna selekcja i opracowywanie haseł z równoległym opracowywaniem map. Punktem kolejnym jest redakcja i korekta haseł. Teraz następuje już robienie składu książki, dobieranie do tekstu odpowiednich ilustracji i map. 
 
Gdy gotowa jest pierwsza wersja składu (z numerami stron), trzeba wpisać do haseł odnośniki stron ilustracji i map oraz wprowadzić hasła indeksowe do indeksu. Przy tym jest okazja do zweryfikowania ewentualnych rozbieżności (na przykład w nazewnictwie) i poprawienia błędów. Między tymi czynnościami wykonujemy liczne korekty. To są oczywiście tylko pewne ramy pracy, które są elastyczne. 
 
CZY SĄ PAŃSTWO ZADOWOLENI Z EFEKTU KOŃCOWEGO?
 
M.: Generalnie tak, choć oczywiście zawsze pozostaje jakiś niedosyt, ale tak to już chyba musi być. Zawsze można jeszcze o czymś napisać, coś poprawić czy uzupełnić. Trzeba jednak starać się zachować rozsądną miarę i nie dać się pokonać niepotrzebnym szczegółom. W ostatnim (siódmym) tomie encyklopedii, który będzie zawierał bardzo ważny dla pełnego korzystania z informacji indeks, znajdzie się również suplement, a w nim wszelkie sprostowania, ważniejsze uzupełnienia. Jeszcze będziemy mieli więc możliwość udoskonalenia naszej pracy.
 
J.: Na pewnym etapie pracę należy zakończyć, a jak powszechnie wiadomo, „doskonałe są tylko te dzieła, które nigdy nie zostały napisane”.
 
WYDAWNICTWO EXPLO WYDAWAŁO TEŻ INNE  KSIĄŻKI, MIĘDZY INNYMI „SIEDEM LAT W TYBECIE” HARRERA, „BOCIANIE GNIAZDO” SKOCZYLAS, „BIWAK NAD BIAŁĄ WODĄ” WACHA. SKĄD TAKI DOBÓR AUTORÓW?
 
M.: Na początku mieliśmy dużo zapału oraz nadzieję, że wydawnictwo przetrwa i będziemy mogli rozwijać się w różnych kierunkach, które wynikały po prostu z naszych zainteresowań. Chcieliśmy wydawać nie tylko przewodniki, ale także inne książki. Oczywiście najbardziej interesowała nas literatura górska i przygodowa. Opowiadania Zbyszka Wacha otworzyły serię Moje Góry, drugą i trzecią pozycję zajęły w niej książki Machnika (my wydaliśmy dwa z wymienionych tutaj jego tytułów). Z kolei „Mount Everest Massif ” Jana zapoczątkował angielskojęzyczną serię Mountaineering Monograph, w której opublikowaliśmy w sumie sześć jego przewodników wspinaczkowych po górach najwyższych. Z wydawania tej serii nie zrezygnowaliśmy, będziemy ją kontynuować, jednak już w nieco innych warunkach organizacyjnych.
 
JAK WSPOMINA PAN PRACĘ NA PLANIE FILMU „ODWRÓT” JERZEGO SURDELA?
 
J.: Pracowałem przy tym filmie w ekipie „szerpów”. Sirdarem był Jacek Rusiecki, szerpów zaś, oprócz mnie, grali Tadek Piotrowski, Zdzisław Prusisz, Wanda Rutkiewicz i Janek Bagsik – wszyscy występują w ostatniej scenie filmu jako statyści, którzy zauważyli Samka na Przełęczy pod Zadnim Mnichem. Nie wiem, czy Surdel miał w scenariuszu sceny z drugim alpinistą, czy też wymyślił je w trakcie kręcenia filmu. W każdym razie zaproponował mi tę interesującą rolę (dwa dni na planie). Ta praca dla mnie – i myślę, że dla nas wszystkich – była wspaniałą przygodą, do tego jak na tamte czasy bardzo dobrze płatną. Dla mnie miała również poważniejsze konsekwencje, bo właśnie wtedy poznałem Małgosię, która w tym czasie była w Morskim Oku na klubowym obozie wspinaczkowym i z którą później się pobraliśmy. W ten sposób ta nasza, odtąd już wspólna przygoda, cały czas ściśle związana z górami, trwa ponad czterdzieści lat.

Całość wywiadu znajdziecie w GÓRach nr 214 (marzec, 2012)

Wywiad przeprowadził Andrzej Mirek.
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com