baner
 
 
 
 
baner
 

Manaslu - podarunek

"Wypadałoby napisać na samym początku, że była to góra szczególna. Owszem – była, dla mnie każda góra jest szczególna i ważna, bo poświęcam jej wiele miesięcy przygotowań i mnóstwo energii. Ale z drugiej strony nic medialnego, co by się pewnie dziennikarzom spodobało – nie miało miejsca."

Na tle góry

 

W LEPSZYCH OKOLICZNOŚCIACH


Mówiąc bez ogródek: tym razem nie było żadnych sensacji. Należało spokojnie – co jest bardzo trudne – wyczekać swoje, potem zaś wręcz rzucić się do ataku. I to jest najprzyjemniejsze, co może człowieka spotkać w górach wysokich: żadnych nieprzewidzianych, nieszczęśliwych wypadków i zwrotów akcji. Po bardzo ciężkich perturbacjach na Dhaulagiri, tym razem udało mi się wspiąć na Manaslu w lepszych okolicznościach. Pierwszy raz mogę powiedzieć, że wróciłam w pełni sił i z apetytem na więcej. To jest naprawdę ogromne szczęście! A może te wszystkie nieprzewidziane historie dzieją się najpierw w naszych głowach? To znaczy, jeśli się czegoś bardzo boimy, to właśnie przywołujemy te sytuacje? Sama nie wiem...


Trekking do bazy

 

SKOJARZENIA


Manaslu. Moja druga ośmiotysięczna góra w tym roku. Kojarzyła mi się głównie z Messnerem i Pustelnikiem. Z tym pierwszym, bo pamiętałam, że była to jedna z pierwszych jego wspinaczek w Himalajach, która zmieniła podejście Tyrolczyka do stylu wspinania w górach najwyższych. Z tym drugim, bo jego wyprawa z 2003 roku była ostatnią polską ekspedycją na tę górę. Za Manaslu stoi również kawał polskiej historii: pierwsze zimowe polskie wejście w 1984 roku (Gajewski, Berbeka), nowa droga południowo-wschodnią ścianą (Wielicki, Lwow) – również w 1984 roku oraz nowa droga ścianą północną-wschodnią w 1986 roku (Kukuczka, Hajzer).


Wioska Sama Gaon, 3500m

 

MESSNER I PUSTELNIK


Kiedy w 1972 roku Messner schodził ze szczytu, pobłądził we mgle na ogromnym plateau szczytowym między 7000 a 8000 metrów. Rozpętuje się burza śnieżna. Trójka jego towarzyszy wychodzi mu naprzeciw. Szukają, wołają. Wszyscy słyszą głosy, ale się nie widzą. Jest taka mgła, że chodzą w kółko. Nawoływaniom nie ma końca. Wreszcie milkną. Messner znajduje namiot i myśli, że zastanie tam swoich kolegów, a później – że wkrótce do niego dotrą. Dwóch z nich nie wróciło już nigdy, jeden znalazł się nad ranem. Od tej chwili Włoch postanowił wspinać się sam lub w małych dwuosobowych zespołach, zgodnie z zasadą „odpowiadam tylko za siebie”. Zrezygnował z dużych wypraw narodowych. Wiosną 2003 roku śledzę intensywnie poczynania Piotra. Jesienią tego samego roku mam w planie swoją pierwszą wyprawę w Himalaje, jestem więc na bieżąco z każdym tematem himalajskim. Tymczasem on ciągle coś odkopuje. A to namioty w bazie, a to namioty w obozach powyżej. Przed moją wyprawą w tym roku ostrzega mnie, bym wzięła co najmniej sześć namiotów, bo na pewno jakiś stracę. Mając w pamięci swoją poprzednią jesień w Himalajach, gdzie sypało non stop, pomyślałam, że jeśli uda nam się wejść na wierzchołek w sezonie jesiennym, będziemy mogli mówić o wielkim szczęściu. Powszechnie wiadomo, że jesień w Himalajach jest trudniejsza niż wiosna, a co za tym idzie szanse na zdobycie szczytu – mniejsze. Poza tym Piotr miał mały wypadek w okolicach podszczytowych, zwiał go silny podmuch wiatru i wrócił do obozu lekko poturbowany. Mam więc w głowie kolejne ostrzeżenie: pamiętaj, po południu zrywa się porywisty wiatr. I tak też było.


Modlitwa o przychylność

 

NIE ROZGNIEWAĆ DUCHA


Manaslu kojarzyło mi się z czymś jeszcze. To Góra Ducha, gdyż „manasa” w sanskrycie oznacza „ducha” lub „duszę”. A na tej górze mieszka Duch Kambung. Mieszkańcy wioski Sama Gaon, leżącej u podnóża góry, zabronili atakowania szczytu jednej z pierwszych wypraw japońskich, wierząc, iż poprzednia ekspedycja bardzo go rozgniewała. Dlatego też jeszcze przed wyprawą zastanawiam się, co zrobić, by go nie rozgniewać i by pozwolił nam wejść na wierzchołek, na którym mieszka. Po długim trekingu, podczas którego zajadały się nami pijawki, docieramy wreszcie do bazy. Niestety – w kompletnej ulewie. Deszcz na 4800 m! Nieźle się zaczyna. A więc ciepło i monsun w pełni, mimo że jest połowa września. Staram się nie mieć obsesji i nie myśleć o złych doświadczeniach z przeszłości, ale od razu mam wizję odkopywania namiotu przez całe tygodnie, jak to było poprzedniej jesieni. Początek jest więc niezwykle leniwy. Siedzimy w bazie i jedyną „akcją wspinaczkową” jest odkopywanie wszystkiego co się da. Czasem nawet i co godzinę, bo po paru dniach deszcz zamienia się w mokry i ciężki śnieg, który lubi łamać maszty namiotów, a te z kolei spadać – na przykład podczas snu – na głowę. Ale przecież nie po tu przyjechaliśmy! W desperacji wychodzimy kilka razy w totalnej dupówie do obozu pierwszego tysiąc metrów wyżej. Chociażby po to, by odkopać namioty i nie stracić motywacji do działania. Jednak ta wysokość to ciągle mało i po dwóch tygodniach nie mamy prawie żadnej aklimatyzacji. Patrzymy z zazdrością na tych nielicznych, którzy tu przyszli przed nami i którym udało się przespać w obozie drugim. Później okaże się, że ci wspinacze stracili wszystko pod śniegiem i musieli zrezygnować z dalszej akcji górskiej...


Podejście z jedynki do dwójki - mnóstwo szczelin i wiszące seraki

 

OKNO POGODOWE


Wreszcie przez całą bazę przelatuje sensacyjna wiadomość: okno pogodowe! Słowo wytrych, które paraliżuje wszystkich. Leni i ściemniaczy – bo trzeba coś robić, tych ze sprężem – bo w końcu się coś dzieje. Mających dwójkę ucieszyło to tak bardzo, że prawie podskakiwali z radości. Nas lekko przybiło. Bo pogoda ma być i owszem, ale tylko parę dni, a potem może się okazać, że będziemy dalej siedzieć w bazie przez całe tygodnie. Cholera wie, co z tą je- sienią! Zdajemy sobie sprawę, że bez dostatecznej aklimatyzacji nie zdążymy wejść na szczyt w tak krótkim czasie. Z tlenem zaś wchodzić nie chcemy, choć niektórzy, zdesperowani, decydują się na taki krok. Zaczynają się nerwowe przepakowywania plecaków, powstają coraz bardziej wyszukane plany taktyczne, następują pożegnania przed szczytem – wszyscy życzą sobie powodzenia i palą pudżę. Każdy pełen nadziei, ale jednocześnie w stresie. Nasza grupa w zasadzie nie ma nic do stracenia. Trzeba się aklimatyzować i tyle, bo jak dotąd jesteśmy w polu. Musimy też w końcu przespać się w obozie drugim na 6800. Idealnie byłoby dwie noce, a może i trzy?


Obóz drugi w całej okazałości

 

Pomykamy więc pod kawalkadą seraków do dwójki. Z duszą na ramieniu, bo wiszą nad głową i straszą. Albo nagle „grunt” urywa się pod stopami i zieje jakąś czarną otchłanią. Niefajny ten odcinek, ale tak tu już jest. Sen w dwójce też słaby, ale to norma. W końcu pierwsza noc na prawie siedmiu tysiącach. Decydujemy się zejść już po tej pierwszej nocy do bazy i tam odpocząć. Po to, by za dwa dni ponownie ruszyć do góry – taka jest wspólna decyzja. Chcemy wykorzystać okno pogodowe i zaatakować Manaslu. Warunek jest tylko jeden: musimy być szybcy, zarówno w podejmowaniu decyzji, jak i podczas całej akcji wspinaczkowej na Górę Ducha. Ponadto musi utrzymać się pogoda.


ATAK


To miał być „wielki rest” przed atakiem szczytowym. A wcale nie jest. Dopada nas lekki stresik, bo czasu mało, za parę dni mają zacząć się opady, a opady na Manaslu to lawiny, zero widoczności i odcięta droga zejścia. Wychodzimy więc do góry każdy z osobna, i każdy w samotności przemierza na powrót drogę do jedynki. Każdy do bólu wsłuchany w swój organizm. Pokonujemy po kolei wszystkie odcinki na Manaslu w szybkim tempie, tak jakby miało to przyspieszyć całą akcję górską. Nie przyspiesza, ale przynajmniej wcześnie przychodzimy do poszczególnych obozów i dzięki temu można dłużej odpoczywać i gotować. Odcinek do dwójki jest stromy, a seraki nadal straszą. Ten do trójki z kolei oblodzony, co na tej wysokości już nie jest zabawą i powoduje ostrą zadyszkę. Samo zaś ramię Manaslu, ostatni odcinek szczytowy powyżej siedmiu tysięcy metrów, ma trzy kilometry. Jest dość długi i wietrzny. Idąc tamtędy w nocy w stronę szczytu, cały czas w głowie huczą wszystkie informacje o szczycie – że ogromne plateau, że można zabłądzić, że wiatr się wzmaga po południu i przewraca, bo taki silny, że dziś według prognoz ostatni dzień pogody... Z tego wszystkiego (czyli pewnie też z powodu stresu!) na szczycie stajemy już przed 10 rano.


Tuż pod szczytem, widoczne dwa niższe wierzchołki Manaslu


Rozczarowałam ostatnio jednego dziennikarza radiowego, gdyż na pytanie „co pani czuje na szczycie?”, odpowiadam, że nie ma tu miejsca na euforię, tylko patrzy się na zegarek, na zmieniającą się pogodę i prędko rusza w dół. Był zawiedziony, bo myślał, że wchodzimy tam w stanie ciężkich wizji i halucynacji. Przy zdrowych zmysłach schodzimy więc czym prędzej do trójki na 7450. Jednakże jesteśmy tu tak wcześnie, że decydujemy się schodzić niżej, a potem jeszcze niżej. Aż wreszcie około 19 docieramy do samej bazy – akurat na kolację. Cała nasza ósemka siedzi przy stole i prawie zasypiając z nosem w talerzu, cieszy się z udanego wejścia. Za „oknem” znów rozpętuje się śnieżyca i mamy poczucie, że ktoś nam podarował te parę dni właśnie po to, by umożliwić nam wejście na szczyt. Nikt głośno nie wypowiada Jego imienia, ale wszyscy je znają...


Na szczycie - 5.10.2008r. 10:00 czasu lokalnego

 

Tekst: Kinga Baranowska

Zdjęcia: Kinga Baranowska i Ferran Latorre

GÓRY nr 5 (169) 2008

 

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com