baner
 
 
 
 
baner
 
2006-05-16
 

Oczy pełne strachu - Bujdałka

Budzik. Śniadanie. Picie. I ruszamy. Nie ma czasu na ceregiele. Robimy trawers i na pierwszym stanowisku zostawiamy buty, część odzieży. Idziemy naprawdę na lekko.


Siedzę na murku koło kościoła, przed sobą mam Maison de la Mountain, nad którego dachem widać Zachodnią Dru. Stąd, z dużej odległości, wygląda prawie jak skałka, ale gdy wyruszymy z Chamonix, zacznie rosnąć. Wiem o tym i ta myśl mnie przytłacza. To chyba najbardziej duszna chwila tego dnia. Od samego rana czuję, że coś wisi w powietrzu, nie wiem jeszcze co, ale bardzo się boję. Z Domu Przewodników wychodzi Jacek, mój partner. Dziś niemal nie rozmawiamy ze sobą, a jedynie wymieniamy informacje. Pewnie mógłbym przeglądać się w jego twarzy jak w lustrze. A przecież to tylko kolejna góra, kolejna ściana. Wciąż dręczy mnie myśl, co dziś jest nie tak.



Wieczorem pod Mont Blanc docierają warszawiacy: Marcin, Agnieszka i Krzysiek. Razem ruszamy uliczkami Chamonix, gdzie po raz ostatni zanurzamy się w tłumie turystów. W kolejce po lody odbieram sms o śmierci Bartoszki, tydzień po wiadomości o Grześku. To jakieś fatum. Przestaję cokolwiek rozumieć z tego wspinania. Przecież to niemożliwe, że oni nie żyją. Tydzień temu upiłem się, wszyscy się wtedy upiliśmy... Ekipa z Warszawy zaprasza nas na wieczorne piwo i tylko gdzieś za plecami krąży ten cholerny strach. Niby rozmawiamy, ale trudno mi zebrać myśli. Strach czai się za mną w drodze na kemping, pod prysznicem, przy kolacji, a później wchodzi razem ze mną do namiotu. Zasypiam w śpiworze, w jego ponurych i dusznych objęciach.

Rano przy stacji kolejki czekamy na Marcina i jego ekipę. Robią jeszcze zakupy, a ja jakoś nie mam ochoty wyjeżdżać do Montevers tylko we dwójkę. Jacek chyba myśli to samo i choć chcieliśmy być jak najszybciej pod ścianą, to ociągamy się jak tylko to jest możliwe. W końcu są warszawiacy, strasznie obładowani, ale szczęśliwi, bo Agnieszka i Krzysiek nigdy nie wspinali się w górach, nawet w najpiękniejszych górach świata, w naszych kochanych Tatrach. To będzie ich debiut. Ładujemy się do kolejki i w końcu ruszamy. Marcin wciąż nam docina, bo wyglądamy pewnie niespecjalnie. Czuję, jak coś ciężkiego przydusza mi piersi i mam coraz większe problemy z oddychaniem. A przecież to tylko zwykła ściana. Robiłem już takich trochę w życiu, więc o co chodzi? Rozdzielamy się na lodowcu pod drabinami. Jeszcze tylko Marcin robi mnie i Jackowi pamiątkowe zdjęcie. Powiedział, że to nagrobkowe. No to cześć stary, to nie jest zabawne, ruszamy na spotkanie z tą Szklaną Górą. Na podejściu najpierw przegapiamy zejście ze szlaku w stronę Dru i zawracamy prawie spod Charpua. Później, przedzierając się przez łopiany, spotykamy chłopaków z Krakowa. Nie udało im się, bo wzięli za dużo bagażu. Skoro tak, to my pójdziemy zupełnie na lekko.

W pobliżu ściany rezyduje dwójka znajomych z Łodzi. Niedawno zjechali. Robili naszą Americanę, ale tylko do Bloku. Pytamy o szczegóły drogi i z niepokojem obserwujemy regularną kanonadę. W ścianie tkwią dwa zespoły: „nasz” i Czesi, a z góry lecą lawiny kamienne. Wspinacze są już prawie u podstawy ściany, walą w nich raz za razem kolejne pociski. Wygląda to wszystko przerażająco i przypomina mi rosyjską ruletkę. Trafi – nie trafi. Tylko, że to nie jest film. Powyżej jest jeszcze jeden zespół, na szczęście bezpieczny, bo właśnie dochodzi do Wielkiego Bloku. Mościmy sobie gniazdko w jednej z koleb i boimy się coraz bardziej. Odgłosy ze ściany przywodzą na myśl linię frontu. Jacek, gdzie my przyszliśmy? Tu jest strasznie! Jeszcze tylko kolacja i zdjęcia zachodu słońca. Jeszcze tylko wysyłam sms pełen strachu i wchodzę do koleby, niestety, znowu niewidzialny towarzysz uczepił się mojego karku. Boję się. Bardzo.

Budzik. Śniadanie. Picie. I ruszamy. Nie ma czasu na ceregiele. Robimy trawers i na pierwszym stanowisku zostawiamy buty, część odzieży. Idziemy naprawdę na lekko. W kolebie zostawiłem nawet swój ukochany aparat, rozstałem się z nim pierwszy raz na tym wyjeździe. Na tarasie jesteśmy o świcie. Dobrze nam idzie. Zmieniamy się, Jacek musi się rozgrzać, a szybciej będzie, gdy on poprowadzi czterdziestometrowy Dulfer. Wspinamy się tak szybko, jak tylko się da. Za jakiś czas znowu zmiana, bo droga stała się nieewidentna, gonimy czas. Jest dobrze, bardzo dobrze. Widzę jak w dole ekipa z Łodzi przygląda nam się, zajadając śniadanie. Mijamy Hiszpanów, a właściwie, to oni nas mijają zjazdami. Doszli do Wielkiego Bloku, przespali się i kończą już swoją trzydniową przygodę. Trochę rozśmieszyli mnie pytaniem o to, gdzie biwakowaliśmy? Jak to gdzie? Pod ścianą!

O dziewiątej docieramy do Bloku i w końcu mamy chwilę na kawałek czekolady. Zostawiam jedną butelkę z piciem i teraz idziemy już naprawdę na lekko. Jacek atakuje Dziewięćdziesięciometrowe Zacięcie. Wreszcie tu jestem, tu gdzie Christophe wiele lat temu. Pode mną leci szybowiec! Czyste wariactwo, tak normalne w Alpach. Ważne, że cały czas jest dobrze, bo Jacek sapie, ale idzie jak traktor, nie zatrzymując się nawet na moment. Pierwszy wyciąg. Drugi. A później wahadło. Jest świetnie, bo właśnie minęła jedenasta. Znowu zaczynam prowadzić. Niestety zmienia się jakość skały, coraz więcej tu kruszyzny, coraz gorsza jest też asekuracja. No i skończyły się porządne stanowiska. Idziemy takim kruchym lejem, a później załupą, aż do wielkiej półki, gdzie jest świetne miejsce na biwak. Jesteśmy już na północnej ścianie! Sławnej północnej Dru! Teraz szybko do góry kilka wyciągów, z niepewną asekuracją. Jeszcze trochę i jesteśmy na przełęczy. Tu prawie wszyscy kończą drogę i zjeżdżają do Charpua. My idziemy dalej. Na szczyt, tak jak Profit. Kolejny wyciąg i jeszcze jeden z czujnym trawersem pod okapem. Zauważam, że zaczyna prószyć śnieżek, ale tylko przez chwilę. Idę dalej i znowu ściągam Jacka.

Aż w końcu, z kolejnego stanowiska widzę Madonnę. Jest już blisko. Wyciąg, może półtora ode mnie. I nagle zaczyna się. Niewiadomo skąd i kiedy zrobiło się strasznie. Kamienie dookoła zaczynają trzeszczeć jak transformatory, całe powietrze wokół jest naelektryzowane. Krzyczę do Jacka, żeby nie szedł. Uciekamy! Musimy spierdalać! Zabije nas! Już wiem, czego się bałem od dwóch dni. I dlaczego namolnie wracała do mnie myśl, że coś się wydarzy. Wyłączam telefon, odłączam baterie – może nie oberwiemy. Może? Jadę do Jacka. Jeszcze nie wie, co się dzieje. Niżej nie trzeszczało. Szybko. Szybciej. Spieszymy się. W konsekwencji nie sprawdzamy stanu i niemal go nie wyrywam. Jacek siłą woli trzyma stanowisko, a ja łokciami, kolanami i czym się da zapieram się w kominku. Boże ratuj! Na szczęście kostka w szczelinie przesunęła się i siadła głębiej. Jacek dobija hak, który się poluzował i jadę dalej. Kolejne stanowisko jest pod okapem, ale kilka metrów od kantu, w związku z tym muszę zrobić wahadło. Niestety kończy mi się lina, więc dopinam się do stanu i nie mogę wypiąć przyrządu. W końcu rozwiązuję węzeł i po chwili z przerażeniem patrzę na odpływające ode mnie końcówki. Jaaaaaceeeek! Nie ma węzła! Na linie nie ma węzła! Wrzeszczę jak oszalały. Żeby tylko nie wyjechał. Żeby tylko nie wyjechał z liny. Boję się, że wyjedzie, że zostanę tu sam, a on spadnie gdzieś na dół... Boję się, że umrę. Po dłuższej chwili jest. Krzyczę, żeby uważał, że nie ma węzła. OK. Słyszy. Uspokaja mnie, że nie wyjedzie i powoli zsuwa się do mnie. Pomagam mu przypiąć się do stanowiska. Niestety, lina jest naciągnięta i nie da się wypiąć przyrządu. Chwila szamotaniny, nieuwagi i końce liny odfruwają od nas za kant. Wisimy bez liny! Jaca zaczyna mantrę, że umrzemy, że to koniec. Cicho bądź, cicho, coś wymyślimy. Nadrabiam miną, a on dalej swoje, że zostaniemy tu na zawsze. Zaczął sypać śnieg, a co jakiś czas, gdzieś blisko nas wali potężny piorun. Co robić? Cicho, Jacek, nie umrzemy. Tylko tak gadam, ale on ma rację. Boję się. Strasznie się boję, bo przecież jesteśmy pod wierzchołkiem, w butkach wspinaczkowych, zupełnie na lekko, na wiszącym stanowisku. Jeśli nie trafi nas piorun, to i tak nie doczekamy do jutra. Po prostu zamarzniemy. Jeśli śmigło przyleci, to tylko po to, żeby wyjąć nasze zwłoki ze ściany. Co robić? Jacek, nie umrzemy! Mamy taśmy! Dawaj wszystkie taśmy! Po chwili zaczynam się wspinać pod okapem i asekuruję się z powiązanych pętli. Tarciowa płyta już wcześniej nie była łatwa, a teraz zasypana jest śniegiem. Na przemian azeruję i łoję klasycznie, aż wreszcie dochodzę do kantu. Po chwili zaczynamy się kłócić, bo on nie chce mi pozwolić odpiąć się od stanowiska. Jacek, przestań, przecież mam tu własne i to dobre. Muszę, do cholery, pójść po tę linę, bo inaczej umrzemy. W końcu zgadza się, a ja po chwili szczęśliwy jak nigdy, ściągam nasz kochany sznurek.
Jedziemy dalej trochę na wprost, potem robimy krótki trawers i zaczynam się rozglądać za zejściem do Charpua, muszę jednak zrezygnować, bo nie znamy tej drogi. Nie ma czasu. Musimy jechać jak najszybciej na dół, bo wokół wszystko trzeszczy. Zjeżdżam dalej i... walnęło we mnie! Trafił mnie piorun! Żyję! Dojeżdża Jaca, cały dygocze, oberwał dużo gorzej. Ma poparzony pas w okolicach mokrej uprzęży. Trzymaj się jeszcze trochę, niżej będzie bezpiecznie. Znowu nadrabiam miną, ale muszę go podnieść na duchu. Widzę, że się boi i ma rację, bo jesteśmy w środku burzy, kilka wyciągów pod szczytem. We mnie trafiło po linie, a przecież to on czeka tam wyżej. Za każdym razem, gdy ja zakładam stanowisko, on musi stać i czekać wystawiony na strzał. To głupie, ale przyszła mi do głowy myśl, że są tylko dwie opcje: umrzemy albo nie. Nigdy w życiu nie byłem w takiej sytuacji, zawsze miałem jakąś szansę. Tu też ją mamy, tylko trzeba zjeżdżać! Jak najniżej. W końcu docieramy do biwaku na północnej ścianie. Trochę się uciszyło i jakby przestało grzmieć, więc chyba przeżyjemy? Wyciągam po batoniku, pijemy i patrzymy sobie w oczy. I co, Jaca? Teraz to już damy radę? Czuję jak schodzi ze mnie powietrze, chyba już po wszystkim, trzeba tylko jeszcze zjechać te trzydzieści wyciągów. To będzie długi dzień.

Dwa zjazdy niżej trafiam na stanowisko, przez które przelewa się wodospad. Po chwili dojeżdża Jacek i... lina nam nie schodzi. Suka zaklinowała się! W takim miejscu! Jaca bez słowa mota węzełki na linie i rusza do góry. A ja moknę. To jest chore, przecież już dawno przestało padać, a przeze mnie przelewa się rzeka. Woda jest dosłownie wszędzie. Wyciągam z plecaka skarpetki, zakładam je i wciskam się w przemoczone butki wspinaczkowe. A po chwili znowu dygoczę z zimna. Zrobiło się ciemno, więc wyjmuję czołówkę. Jacek, proszę, zjeżdżaj. Mówię do siebie, że dam radę, bo to tylko chwila, że za godzinę wróci. Śpiewam. Mówię. Modlę się. Krzyczę. Woda wlewa mi się do kaptura, a wylatuje przez nogawki. Zamarznę tu! Nie zabiły mnie pioruny, ale za to zamarznę. Jak to było? Ręce na klatę i trzymać ciepło w okolicy mostka. Jaca! Kurwa mać! Proszę, zjedź już. Dłużej już nie dam rady. Co chwilę wpadam w dygot. I od nowa. Przysiady. Podskoki i myśl o tym, że zamarznę. O ile się tu nie utopię. Proszę, kurwa mać! Jacuś, przyjedź już. Proszę.
W końcu, po tym, jak minęła wieczność, dojeżdża mój partner. Jest straszliwie zmęczony, bo musiał podchodzić po mokrej linie, na zacinających się węzełkach. To nic Jacku. Będziemy żyli, musimy tylko uciec z tej przeklętej ściany. Ściągamy linę, tym razem już bez problemu i jadę dalej. Docieram do miejsca, w którym kończył się trawers po wahadle. Tu wpadam na pomysł, żeby dobujać się do poręczówki. Będzie szybciej i nie trzeba będzie się wspinać. Zjeżdżam powoli, po skosie. W końcu docieram do zaciątka, jestem dwa metry nad stanowiskiem. Kontruję nogami, bo jestem w bardzo dużym wahadle i nagle czuję, że nie mogę dalej jechać. Kątem oka widzę, że końcówka repika weszła do blokera. Zablokowało się! A to gówno! W czasie szamotaniny wypluwa mnie z zacięcia i lecę... Boże zabiję się! Roztrzaskam się o ścianę! Pięć metrów. Tam na górze lina się przetrze! Dziesięć metrów. To już chyba Bonatti! Kolejne pięć. O k...a, boli. Żyję! Cały prawy bok mam stłuczony. Powoli i niezdarnie wracam wahadłem na naszą drogę i z pokorą zakładam stanowisko na półce. Dojeżdża Jacek, a ja montuję się do wspinania. Będę musiał w tym śniegu dotrzeć do poręczówki. Pojechałbym na dół, wariantem Profita, ale nie wiem, gdzie są stanowiska. Jaca ma dość po poprzedniej akcji z odklinowaniem liny. Trudno, dowspinam się do tej cholernej poręczówki. Tylko, mój Boże, jest tu trudno i ślisko. Tak trudno, że muszę odgrzebywać szczeliny ze śniegu. Wszystko mnie boli i pewnie zaraz spadnę. Jednak nie. W końcu mam ją, trzymam sukę, tę grubą konopną linę. A dalej już jakoś idzie, aż wreszcie zwieszam się w stanowisku. Stąd już prosto do domu, już tylko dwadzieścia trzy zjazdy. To jedynie pół kilometra. Zabawne jak to blisko. Są mejlony i nie ma już burzy. Jacek przeżyjemy!

Nie dojechałem do Bloku, bo zabrakło mi kilku metrów i muszę zmontować sobie prowizoryczne stanowisko. Znowu chciałem przyspieszyć. A tu się nie da nic szybciej, trzeba cierpliwie odrobić swoją lekcję. Jacek gdzieś powyżej sam robi całą operację, ściągnięcie liny, założenie zjazdu, rzucenie liny. Jedziemy, jak on to mówi, na jałowym biegu. Niewiele mówimy, żeby zaoszczędzić energię. Na każdym stanowisku dopada nas zimno. Po chwili jest gorąco przy ściąganiu liny. Za moment znowu zimno. Czuję, że się odwodniliśmy. Jedziemy dalej. Jak maszyny. Kolejny zjazd i kolejny. Tym razem bez przeszkód. Przypominamy roboty. Węzełek, przyrząd, zjazd, komenda, czekanie, ściągnięcie liny, założenie zjazdu, rzucenie liny, węzełek, przyrząd, zjazd... Gubimy się gdzieś koło tarasów. To znaczy ja się gubię, bo nie prowadziłem tego fragmentu i nie pamiętam dobrze stanowisk. Znowu wracają chwile zwątpienia, czy nie będziemy musieli tu nocować. Ale na dole jest śpiwór. Jest maszynka. Jedziemy dalej.

Poniżej tarasu, przy ogromnym bloku, na jedynym połogim odcinku, znowu klinuje nam się lina. Tym razem moja kolej. Nie dość, że się zaklinowała, to jeszcze jest potwornie splątana, stoimy więc na śniegu i próbujemy ją jakoś rozwiązać. A ja już nie mam siły nawet na to, żeby podnieść ręce do góry. Nie mam już siły, żeby kląć. Znowu się zgubiliśmy. Tym razem zupełnie nie pamiętam stanowiska. To miejsce robiłem po ciemku i choć teraz jest niby tak samo, to wtedy prowadziły mnie ringi. Są! Jedziemy dalej. I znowu. Aż w końcu jesteśmy na wejściowym tarasie. Jeszcze się nie cieszę. Pamiętam to, jak wczoraj waliły tu kamienie. A teraz nawet mi do głowy nie przyszło, że spadła temperatura, że nic nam już z góry nie grozi. Przebieramy buty, zwijamy sprzęt i powoli, bardzo ostrożnie wracamy trawersem do domu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów. Jest nasza koleba! Są suche rzeczy. Śpiwory nie zamokły. No może troszeczkę. Podajemy sobie ręce. Nic nie mówimy o ścianie, o tym, że było blisko. Wystarcza krótkie „dziękuję”. Zakładam suche ciuchy i kładę się spać. Jacek jeszcze się krząta. Zdążył zrobić dla nas picie, po czym, wchodząc do śpiwora, przewraca swój gorący kubek. Ja już tego nie słyszę. Śpię i śni mi się, że się już nie boję. Swój kubek przewrócę dopiero rano...

Bugusław Kowalski

Bujdałka opisuje przejście drogi Directe Americaine na zachodniej ścianie Petit Dru w sierpniu 2004 roku. Moim partnerem na tej drodze był Jacek Wacławczyk.

"Góry", nr 5 (144) maj 2006


(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com