baner
 
 
 
 
baner
 
2004-11-30
 

OJOS DEL SALADO w 3 dni

Ostrożnie przełażę kilka metrów - i już jestem na szczycie! Wysokość 6893 m n.p.m. Jest 15.02.2000 r., godz. 10.00...

Widok z obozu I na Ojos del Salado o zachodzie słońca
- Mamy cztery dni czasu. Jaka będzie cena wynajęcia camionety z kierowcą na cztery dni? - Piotr Pustelnik stara się w miarę szybko dobić targu z panem Espinozą, właścicielem "Aventurismo Expediciones". Stoję w budce telefonicznej na rynku Copiapo obok Piotra i nagle słyszę, jak z przyciśniętej do Piotrowego ucha słuchawki dolatuje gromki śmiech:
- Cztery dni?! Na wejście na Ojos del Salado trzeba minimum dwa tygodnie!
- My mamy cztery dni - Piotr nie daje za wygraną. - Mamy dobrą aklimatyzację, 4 dni temu byliśmy na Aconcagui. Za pięć dni mamy samolot z Santiago i musimy na niego zdążyć.
Jeszcze przez chwilę pan Espinoza próbuje wybić głupi pomysł z głów gringos, ale w końcu daje za wygraną. Skoro płacą, to niech sobie jadą! I tak nie mają szans wejść na szczyt. Cztery dni!!!

Na życzenie pana Espinozy przyjeżdżamy do położonej nad Pacyfikiem Caldery. Nie jestem tym zachwycony, bo to przecież poziom morza! Zamiast w górę, przemieszczamy się w dół. Piotr, żeby mnie uspokoić, opowiada mi o teorii hiperkompensacji, według której taki układ miał być dla nas korzystny: najpierw wysoko (Aconcagua - 6961 m n.p.m.), potem bardzo nisko (Caldera - 0 m n.p.m.) i znów wysoko (Ojos del Salado - 6893 m n.p.m.). Sam miód dla organizmu, który zgłupieje (czyt. zhiperkompensuje) i zanim zdąży się zorientować, że powinien zastrajkować chorobą wysokościową, to my już będziemy na dole. Z grubsza trzyma się to kupy i może nawet brzmi logicznie, ale do dziś nie wiem, czy Piotr nie robił mnie wówczas w balona. Zresztą - wielkiego wyboru nie miałem.
W Calderze spotykamy się z mniej już sceptycznie nastawionym panem Espinozą (wiadomo - klienci płacą, więc to nie jego zmartwienie), który oznajmia nam, że - niestety - na jutro samochodu nie będzie; dopiero na pojutrze. W związku z tym z czterech dni zrobiły się trzy. Mój sceptycyzm ma się w tym momencie odwrotnie proporcjonalnie do sceptycyzmu seniora Espinozy. Jednak Piotr zarzuca mi sianie defetyzmu i - jako kierownik wycieczki - dobija targu z coraz bardziej miłym właścicielem agencji.
Kolejny dzień spędzamy na plaży, nieznacznie tylko zanurzając się w lodowatych wodach Pacyfiku.

Dzień pierwszy
Laguna Sainta Rosa, w tle Nevado Tres CrusesO szóstej rano pod drzwi domku motelowego podjeżdża camioneta. Pablo, który ma być naszym kierowcą i przewodnikiem przez najbliższe trzy dni, pomaga nam wrzucić bagaże na pakę, gdzie stoją już kanistry z benzyną i pojemniki z pitną wodą. Wiadomo - ruszamy przecież na najbardziej bezludną i najbardziej suchą pustynię świata - na Atacamę. Nie ma stacji benzynowych i nie ma ujęć wody pitnej.
Piotr siada obok kierowcy, a ja za nimi. Rozmowa niezbyt się klei, bo Pablo nie zna angielskiego, a my po hiszpańsku - zaledwie parę słów. Dość szybko usypia mnie monotonny szum silnika. Gdy się budzę, jesteśmy już na pustyni. Altimetr wskazuje ponad 4000 metrów. Mój organizm, jakby nagle oświecony tą informacją, reaguje natychmiast lekkimi nudnościami, zawrotami i bólem głowy. Oj, te Piotrowe teorie...
Około południa docieramy do Laguna Santa Rosa - malowniczego słonego jeziora, w którego płytkich wodach brodzą różowe flamingi, mącąc odbicie zasłaniającego pół horyzontu Nevado Tres Cruces. Od razu zauważam, jak bardzo różnią się moje wyobrażenia tych terenów, jakie miałem podczas lektury "W górach Atakamy" "Mistrza" Paryskiego, od rzeczywistości. Książkowe czarno-białe fotografie pokazywały, co prawda, zarysy terenu, ale zupełnie nie oddawały palety niezwykłych kolorów, jakimi mieni się pustynia. Nie oddawały - bo jako czarno-białe oddać nie mogły, ale nawet nie nasuwały takich kolorystycznych skojarzeń. Tymczasem Cezanne i van Gogh oszaleliby tu ze szczęścia.
Po krótkim postoju (aklimatyzacyjnym) nad Laguna Santa Rosa zostawiamy po lewej potężny oślepiająco biały Salar de Maricunga, przejeżdżamy w pobliżu Nevado Tres Cruces, przyglądamy się przez chwilę naszemu celowi - czyli Ojos del Salado, i jedziemy jeszcze trochę dalej nad Laguna Verde, by tam w budynku żandarmerii granicznej zostawić nasze paszporty i zezwolenie na poruszanie się w strefie granicznej (załatwione bezpłatnie w jakimś tam ministerstwie przez życzliwego agregado polskiej ambasady).
Laguna VerdeLaguna Verde, czyli Zielone Jezioro, powala na kolana. Takiej zieleni wody nie widziałem nigdy i nigdzie. Kontrast z ciepłymi kolorami skał pustyni i z bielą śniegu zalegającego w wyższych partiach gór jest niesamowity! Woda w jeziorze bardzo słona (zasolenie chyba nie mniejsze, niż w Morzu Martwym) i bardzo zimna. Ale tuż obok wodne oczka i baseny tryskające wodą, w której można ugotować jajka. Jesteśmy w końcu pod najwyższym czynnym (choć nie dymiącym) wulkanem świata, jakim jest Ojos del Salado, czyli Solne Oko.
Pablo podwozi nas camionetą do najwyższego punktu, do którego dojeżdża się samochodem z napędem na cztery koła. Jest tu schronisko Jorge Rojas, zwane też Refugio Universidad de Atacama. Wysokość 5200 m n.p.m. Niezły skok z poziomu morza w kilka zaledwie godzin! Ledwo sobie to uświadamiam, głowa zaczyna znów boleć. Niestety, bivacco zajęte jest przez czterech Francuzów, którzy wyraźnie mają problemy z chorobą wysokościową. Nie dość, że mają nudności, to nawet nie mają siły, by pawia puszczać poza budą schroniska. Smród niemiłosierny. Nocleg w tych warunkach nie wchodzi w grę. Z niechęcią myślę o rozbijaniu namiotu na kamienistym terenie wokół bivacco. Tym bardziej, że "krasnoludki w głowie uparcie walą młotem w kowadło" (cytat, ale nie mogę sobie przypomnieć, z czego). Tymczasem Pan Kierownik ma inne plany. Zarzuca wór na plecy i rusza w górę. Zrezygnowany drepcę za nim. Z każdą minutą coraz bardziej za nim. Skąd on ma tyle siły? Osuwająca się pod nogami piaszczysto-kamienista ścieżka na szczęście niezbyt stromo wznosi się do góry. Za kolejnym zakrętem plecy Kierownika nikną mi ostatecznie. Nie spiesząc się (bo nie mam siły), wędruję do góry, przekraczając pola penitentów i łudząc się, że schronisko będzie tuż-tuż. Po dwóch godzinach dowlekam się do czerwonej budy Refugio Tejos. To "tylko" 5800 m n.p.m. Wyczerpany gramolę się do środka, ale Piotr-sadysta wygania mnie po wodę. Z pustym baniakiem złażę sto metrów niżej w pole penitentów, spomiędzy których ciurka stopiona ostatnimi promieniami słońca woda. Zanim udaje mi się napełnić baniak - ujęcie wody wysycha. Gdyby Piotr dał mi odpocząć - trzeba by było topić lód na resztkach gazu. A tak mamy obfitą kolację i picie na rano. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam. Ale to chyba dobrze?

Dzień drugi
Budzik dzwoni o 2.00. Leżąc w ciepłym śpiworze, mam jeszcze cichą nadzieję, że na zewnątrz "dupówa". Niestety, Piotr obwieszcza lampę (nocną) i zmusza mnie do wyjścia w przejmujący chłód pustynnej nocy. O jedzeniu nie ma mowy, więc wypijamy po kubku herbaty i w drogę. Nie mam pojęcia, jak Piotr odnajduje właściwy kierunek (wg mapy powinna tu być ścieżka, ale nawet za dnia nie udało nam się jej znaleźć). Bezkrytycznie idę za nim, starając się nie zgubić migocącego parę kroków przede mną światełka czołówki. Na krawędzi śniegów zakładamy raki i już raźniej ruszamy w górę. Na "lodowczyku" (który w rzeczywistości jest długim jęzorem zmrożonego śniegu) idzie się o wiele łatwiej, bo raki trzymają dobrze i nic nie osuwa się spod nóg. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Widnokrąg dopiero różowieje, gdy schodzimy ze śniegu i zaczyna się kluczenie w skalnym terenie. Po prawej rozświetlają się wierzchołki okolicznych gór, ale jestem tak zmęczony i śpiący, że pstrykam tylko parę zdjęć nawet nie zastanawiając się nad tym, jakie szczyty fotografuję. Gdy docieram do krawędzi kaldery, jest już widno. Piotr pomknął do przodu, ale na szczęście zostawił ślady w śniegu, a poza tym widoczny staje się zarys ścieżki. Wchodzę do wnętrza kaldery i ruszam w lewo pod duże skalne ściany. Pod nimi wiedzie ścieżka, na której dostrzegam Piotra. Po jego śladach okrążam kalderę i podchodzę coraz bardziej stromym zboczem w stronę wyraźnej szczerbiny między wierzchołkami. Mami ona swoją bliskością, ale maleńka sylwetka Piotra przywraca właściwe proporcje. Gdy dochodzę w pobliże szczerbiny, Piotr dociera już do szczytu. Woła do mnie, żebym zaczekał, aż zejdzie, bo grań jest wąska i przepaścista. Z przyjemnością zrzucam wór, odpoczywam i fotografuję, podziwiając przez kilka minut bajeczne widoki. Wreszcie Piotr schodzi. Opowiada, jak wygląda droga do szczytu i obiecuje poczekać. Podchodzę pod kilkumetrową pionową ściankę zbudowaną z wielkich bloków. Nie wygląda stabilnie. Na wszelki wypadek robię lonżę ze znalezionego sznurka, wpinam z jednej strony w pas biodrowy od plecaka (oczywiście - uprząż jako "zbędna" została w samochodzie), a drugi koniec podczepiam do wiszącej starej poręczówki - tak "na wszelki wypadek". Autor na szczycieKilkumetrowa wspinaczka nie jest trudna: może III, może ciut trudniej. Za to grań w prawo do wierzchołka rzeczywiście jest eksponowana. Ostrożnie przełażę kilka metrów - i już jestem na szczycie! Wysokość 6893 m n.p.m. Jest 15.02.2000 r., godz. 10.00 - 28 godzin temu byłem na poziomie morza!!! Wyjmuję aparat i oddaję się fotograficznemu szaleństwu: panorama wokół, zbliżenia kraterów, okolicznych gór, zdjęcia dla sponsorów. Fotografuję także zostawionego przez Piotra misia, którego dostał od swoich synów. Pan Kierownik z dołu pokrzykuje i zaczyna się zbierać do drogi powrotnej. Rzucam jeszcze okiem na niższy wierzchołek - zdobyty przez Polaków w 1937 roku.
W latach pięćdziesiątych wyprawa chilijska próbowała zdyskredytować osiągnięcie Szczepańskiego i Wojsznisa, twierdząc, że Polacy zdobyli niższy aż o 100 metrów wierzchołek argentyński. No - stu metrów to tu nie ma. Może pięć, może dziesięć? Zastanawiam się, ilu Polaków było tu przed nami? Nie licząc wyprawy Szczepańskiego i Wojsznisa, która weszła na wierzchołek argentyński, na chilijskim był przed nami podobno tylko Tadeusz Kudelski. A może ktoś coś wie o innych zdobywcach Ojos?
Widząc, jak Piotr rusza w dół, "wpinam się" w poręczówkę i ostrożnie gramolę się w stronę szczerbiny, a potem schodzę na śniegi. Dość szybko docieram do krawędzi kaldery, a stamtąd wybieramy najprostszą drogę - po śniegu. Wczesnym popołudniem jesteśmy przy schronie Tejos. Mając w perspektywie rozbijanie namiotu przy samochodzie albo spanie w zarzyganym przez Francuzów bivacco, decydujemy się zostać tutaj. Suszymy więc zapocone rzeczy i świadomi spełnienia - oddajemy się błogiemu lenistwu i obżarstwu. Jak to dobrze nie musieć już iść do góry!

Dzień trzeci
Rano, nie spiesząc się, docieramy do samochodu, zjeżdżamy nad Laguna Verde po nasze dokumenty, a potem nad Laguna Santa Rosa podziwiać flamingi. Tam przejmuje nas senior Espinoza i ma nas zawieźć do Copiapo. Pech chce, że po drodze łapiemy gumę, a na skutek różnych dziwnych okoliczności - nie da się wymienić koła. Jesteśmy uziemieni w sercu Atacamy, a następnego dnia rano mamy samolot do Londynu! Ale - jak to mawia mój proboszcz - co piąty głupi ma szczęście: na tej bezludnej pustyni w ciągu pół godziny przejeżdżają obok nas dwa samochody! Ten drugi pożycza nam swoje koło zapasowe, które jest znacznie większe od kółek naszego samochodu, ale daje się przykręcić - i tacy nieco koślawi dojeżdżamy do Copiapo w sam raz na nocny autobus do Santiago. Samolot nie odleciał bez nas.

Kilka uwag praktycznych:

1. Wynajęcie samochodu kształtuje się normalnie w granicach 200 $ za dzień za camionetę z kierowcą (który zna pustynię - a to ważne). Gdy my się wspinamy, auto na nas czeka i kosztuje tyle samo. W cenę wliczone jest paliwo.  Do samochodu wchodzi maksymalnie 4 klientów. Przy mniejszej ilości osób można się targować, ale trudno zbić poniżej 150 $ za dzień. Podaję namiary seniora Espinozy:
Aventurismo Expediciones; Maximiliano Martinez Espinoza; P.O.Box 134 Caldera; CHILE; tel. 56 52 316395, kom. 09 8816351; internet: www.aventurismo.cl; e-mail: aventurismo@entelchile.net.

2. Pozwolenia: nam załatwił agregado polskiej ambasady w Santiago. John Biggar w książce "The Andes - A Guide for Climbers" podaje następujący adres: DINAF, Calle Bandera 53 w Santiago. I podaje fax: 6971909. Z tego co wiem, takie pozwolenie może też załatwić senior Espinoza, jeżeli się go wynajmuje.

3. Pora roku: nasza zima.

4. Aklimatyzacja: ze względu na szybkie osiągnięcie (i to samochodem) sporych wysokości, istnieje duże ryzyko wystąpienia objawów choroby górskiej. Aklimatyzacja na pustyni jest kiepskim, bo kosztownym pomysłem (cena samochodu). Warto zaaklimatyzować się gdzieś wcześniej, np. wchodząc na jakiś łatwy szczyt w niewielkiej odległości od Santiago.

5. Trzeba zakupić wodę - na pustyni nie ma wody pitnej!

6. Żywność i gaz najlepiej przywieźć z Santiago.

7. Sprzęt: ciepłe ubranie (jak na Aconcaguę), raki, kijki, warto mieć uprząż i lonżę. Na wszelki wypadek można zabrać ze sobą namiot.

Tekst i zdjęcia: ks. Krzysztof Gardyna

"Góry", nr 11 (126) listopad 2004

(kb)

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com