baner
 
 
 
 
baner
 
2005-04-02
 

Szerokości (LATITUDES)

No to utkwiliśmy na dobre. Yo! W dole potężny kanion ginie w tumanach śniegu. Pomimo dwóch dni trawersu nad jego brzegiem, dna jeszcze nie widzieliśmy...

                
No to utkwiliśmy na dobre. Yo! W dole potężny kanion ginie w tumanach śniegu. Pomimo dwóch dni trawersu nad jego brzegiem, dna jeszcze nie widzieliśmy. W górze nad nami oblodzone gładkie płyty, którymi zjechaliśmy ściągając za sobą liny. Na stromym stoku znajdujemy małą półeczkę z uczepioną skały sosną. Wieszamy portala, nasz jedyny ratunek. Przemoczeni, głodni i wykończeni wpełzamy do środka. A wszystko zaczęło się tak pięknie, zaledwie dwa tygodnie temu...   



Kolejny słoneczny dzień podejścia. Przedzieramy się przez pustynne krzaczory w kierunku nieprawdopodobnie wyglądającego monolitu. Nie ma żadnego szlaku, żadnego opisu trasy. Kaktusy pojawiają się znienacka, zawsze w momencie kiedy się potkniesz, czy o coś oprzesz. Co wieczór wyciągamy z siebie nawzajem dziesiątki kolców. Przypominamy iskające się małpy. Też niezły (chyba) pomysł na team building – jakby nie patrzeć praca zespołowa. Powoli przenosimy nasz dobytek pod ścianę, a następnie holujemy graty przez połogie płyty na potężne pole pod samą ścianą. Wigilia zastaje nas wciąż na ziemi. Udaje nam się znaleźć jedyną otwartą restaurację w opustoszałym parku. Ostatnia wieczerza, bo od jutra przechodzimy wyłącznie na liofy. I nawet, żeby było świątecznie, wybuliliśmy na prysznic. Po ciemku wjeżdżamy w krzaki, gasimy silnik i po jakiejś godzinie idziemy spać. Jutro w ścianę! 
Oczywiście jak zwykle startujemy w stylu rozrywkowo-rekreacyjnym. Mamy ze sobą tonę rzeczy i sprzętu. Baniak wina, ciepłe ciuchy, karimaty, cały wór żarcia i hektolitry wody. Mamy nawet nasz podręczny nocnik. Taaa, taki sprytny, że ja już nawet ze śpiwora nie wychodzę na sikanie, a co! Wpierniczamy dwa spity tuż nad glebą (póła jest wielkości boiska) – skubane wchodzą jak w masło. Skała jest tak miękka, że przed podwieszeniem portala sprawdzamy, czy utrzymają nasze ciężkie dupy. Nadchodzi czas na jakąś kolację. W końcu jesteśmy w ścianie. Na dobre czy na złe, ale się już wbiliśmy. Okazuje się jednak, że zapomnieliśmy dwóch najważniejszych rzeczy: kawy i cholernego palnika. Idioci!


W zapadającym mroku powoli skradam się w kierunku skrzyni pełnej skarbów. Czujnie rozglądam się wokoło, powoli podważam wieko i drżącymi dłońmi wybieram puchę mięcha, zupę w puszce i jakieś smakołyki. I szybko biegiem nazad do portala. Niech Cheryl dzieli. Powoli żujemy zdobyte, lekko przeterminowane żarcie i zastanawiamy się, co robić. Nie ma szansy, żeby tego znalezionego depozytu starczyło nam na całą drogę. Poza tym to byłoby lekko niemoralne. Wszystko co mamy to praktycznie liofy i bez wrzątku nie da się ich przygotować. Zapada decyzja. Rankiem Cheryl rusza zjazdami w dół, a ja, z miną skazańca, uderzam solo na inauguracyjne A4+. Żeby sobie trochę poprawić nastrój, zakosiłem jeszcze jakieś expresso w puszce. Świnia!
Wspinanie jest bardzo specyficzne, kilkaset metrów zanikającej cienkiej rysy. Siadają głównie jedynki, birdbeaki, czasami jakiś knife czy mały friend. Tomaszewski mi zasugerował, że jak się wspinam na jedynkach, niech sobie jaj nie robię – nie może być więcej niż A1+! No tak, tylko że jak ten skurkowaniec wbije czubek jedynki, to by już na tym stan wieszał... A jak go kiedyś poprosiłem, żeby przetestowal kilka tak wbitych jedynek (bo wisiał mi w ciężkich buciorach tuż nad głową), to powiedział, że lepiej nie, bo jeszcze wypadną! No więc jedyna za jedyną, z tym że nawet jakbym chciał testować, to nie mogę, bo skała się rwie i odpada z obu stron rysy i wtedy w ogóle robi się problematycznie. Cholerna piaskownica. Zwykle każdy taki A4-owy wyciąg zabiera prawie cały dzień i kompletnie wyczerpuje psychę, tak że jeśli nawet zostaje trochę dnia, to spierniczamy do śpiworów lizać rany. Tudzież golnąć z naszego baniaka. Za oknem śnieg albo deszcz, a u nas totalny luz, ściana wywiesza się nam nad głowami z pięćdziesiąt metrów. 
Taaaaaa. Jeszcze jedna taka cipa i chyba się powieszę. Ostatnie sto metrów powoli się kładzie i wybiela. W piachu panują proste reguły: krwista czerwień daje całkiem solidną i mocną skalę (no, oczywiście jak na piach), różowawe kolorki rozmiękczają psychę na granicy paniki, a w białe to się tu po prostu nie gra. Tymczasem nasza  rysa jakoś się tu kończy. Pod nami czerwień przechodząca w róż i morze trudnych wyciągów, nad głowami biała pozbawiona rzeźby skała. Mimo to wyluzowujemy. Na schemacie ostatnie dwa wyciągi nie są nawet wycenione. Zastanawiamy się, czy chłopaki po prostu nie uznawali wycen poniżej A4, czy naprawdę jest aż tak łatwo? Chyba łatwo, szczególnie, że na schemacie narysowana jest po prostu drabina „x-ów”, czyli przepinki, co? Tylko jakoś nie widać tego rzędu spitów, są ze trzy czy cztery w polu widzenia, ale nie ma nic pomiędzy nimi... Shit!
Krótko mówiąc, wygląda to tak: spit, a po nim rząd dość głębokich dziur (tak ze dwa centymetry głębokości i z centymetr średnicy). Chyba, kurka, pod jakieś piachowe bathooki. Cheryl daje mi znać, że to muszą być miejsca pod birdbeaki (ichniejsze jedynki) i trza zadać młotem i wklepać ich czubki w owe dziury. Tylko, że te dziury są chyba trochę rozjechane. Za duże na birdbeaka, a za małe na naszą jedynkę. Wklepujemy po kilka birdbeakow w jedną dziurę i to jakoś trzyma. Tak nam się przynajmniej wydaje. Wiszę właśnie w takiej dziurze i próbuję wpasować następny pęczek beaków. Kompletna porażka. Siadają świetnie, ale gdy tylko obciążam, to ich ostrza przebijają się przez skalę i niszczą dziurę. Teraz to tam już nic nie siądzie. Wyciągam spitownicę i wiercę obok bliźniaczą dziurę. Miękko jak cholera. Jeszcze tylko milimetr i będzie gotowa. Trzask sprzętu, wirują drzewa, niebo, skała. Twarz uderza w ścianę. Powoli wraca świadomość. Ocieram coś spod oczu. Urwała się skała, w której wisiałem na birdbeakach. Zdesperowany patrzę na rząd rozerwanych dziur i...  O cholera! W ostatniej siedzi spitownica. Jak, do k... nędzy, ja się teraz tam z powrotem dowiercę?! Cheryl podsyła mi małe zapasowe wiertełko i kilka godzin później strzelam zdesperowany do spitownicy, ściągam się, wypych, noga, wstaję na tym i sięgam stanu. Spitownica siedziała w skale lepiej niż jakikolwiek birdbeak! 



Każdej nocy chowamy się za parawanem namiotu. Te momenty, kiedy można się wyluzować w nocnej ciszy, w totalnej pustce, w totalnym zapomnieniu, są niewymienialne. Cały świat to my i te dwa metry kwadratowe zawieszone gdzieś pośród gwiazd. Owijamy się w marzenia. Cheryl wpatruje się godzinami w zalaminowany schemat drogi, w nieskończoność czyta opis zejścia. Ja zalegam i po prostu odlatuję. Wszystko gdzieś ginie, czuję tylko ciepło naszych ciał. Czasami byłoby tak łatwo po prostu tu zostać. Zapomnieć na przykład, że na dole są jakieś cholerne rachunki do zapłacenia; że jakaś świnia, która jakimś cudem jest naszym szefem, ma jakieś problemy z nami; że to czy tamto. Dlaczego, u jasnej, będąc na dole, nie potrafimy wstawić tego całego bałaganu w odpowiednią perspektywę...
Ostatnie metry holujemy już po nocy. Przebijamy się w lodzie na kończącą drogę przełęcz. Jest strasznie nieswojo, pierwszy raz od tylu dni stoimy z powrotem na glebie. To będzie chyba nasza pierwsza noc na drzewie. Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz. W cicho opadającej bieli zaczepiamy portala na gałęzi, gotujemy plusza i cały czas nie możemy uwierzyć, że właśnie co załoiliśmy taaaaaką zajebistą drogę. Cheryl zawsze musi zapalić po szczytowaniu, więc mamy jeszcze niezłą atmosferkę! Wstajemy z pierwszym światłem, jest poniedziałek i mamy tylko kilka godzin zejścia (tak przynajmniej nam się wydaje), później trzy godziny jazdy do Vegas, skąd Cheryl leci dziś wieczorem do Chicago, a ja walę autostradą do domu w Nowym Meksyku. Pakujemy nasze cztery wory i raźno ruszamy w dół.



Dwa dni później. Kurwwwa luzzz luuzzz, bo wallnę, luuuuz!!! I mimo że ona nie rozumie słowa po polsku, to w totalnym stresie nie jestem w stanie wykrztusić słowa po angielsku. Śnieg zalepia oczy, wbija się pod goretexy, a totalne zalodzone liny blokują się na każdym kroku. To już chyba 13 wyciąg/zjazd naszego zejścia. Robią się prawdziwie swojskie tatrzańskie waruny. Może dlatego blokuje mi się angielski?! Tylko czemu ja zostawiłem dziaby i raki na dole w samochodzie... Nasze adidaski, spowite warstwą lodu, wyglądają z lekka śmiesznie. Ale jazda! Wygląda na to, że Cheryl pierwszy raz ma bliski kontakt ze śniegiem. Zawsze jej mówiłem, że „nie ma to jak Taterki!”. Poza tym jedziemy już tylko o śniegu, bo skończyło się żarcie. Naprawdę robi się jak w domu. Co wyciąg pałujemy w trawersach, po kilka razy transportując nasz dobytek. Za oknem biało. W głuchej ciszy śnieg powoli zamyka nasze horyzonty.   
Znowu wieszamy portal na drzewie. Z tym, że tym razem lądujemy w ciasnym zacięciu zaraz pod drzewem. Portal jest totalnie skręcony i nie zostaje wiele miejsca dla nas. Wciskamy się pojedynczo do środka i totalnie przemoczeni wtulamy się w siebie, żeby zaoszczędzić każdy gram ciepła. Jak ja, kurwa, się cieszę, że to jest Cheryl, a nie jakiś cholerny Tomaszewski, Kowalski czy Wernix! (Sorry, chłopaki). Wodę mamy, bo ostało się trochę gazu w jednym z kartuszy, więc mieszamy śnieg z glebą, gotujemy i zawsze to jest bardziej pozytwne niż sama woda. Mamy też paczkę słonecznika (tak z 200-300  ziaren z naszych obliczeń). Dzielimy dobę na trzy. Trzy posiłki: kawka leśno-gruntowa i po dziesięć ziaren na głowę (ach, te skorupki, śniadanie mistrzów!). Cheryl czasami lituje się nade mną i zapakowuje mi dodatkową porcję słonecznika. Agrhhhhhh!!!
Nie wychylamy się z portala. Temperatury zdecydowanie ujemne. Wszystko co było mokre (tzn. wszystko co mieliśmy), zamarzło na kość. Nie możemy się już bardziej w siebie wbić, a i tak powoli tracimy ciepło. Wiemy, że powoli sobie tu zdychamy i choć to dziwne, to jakoś przyjmujemy to ze spokojem. Coraz trudniej jest się podnieść, zagotować następną wodę czy otworzyć portal i zawołać o pomoc. Nikt i tak nie słyszy. Otacza nas totalna mgła, a śnieg wali tonami przez porwany portal.

Helikoptery ciężko przebijają się przez mgłę. Uderzenia śmigieł powoli przywracają krążenie krwi. Czy my naprawdę nie śnimy? Wszystko jest jakieś takie nierealne, pozbawione kolorów, wiecznie białe. Mamy śnić dalej czy może jednak się obudzić? Chyba jest już czwartek. Zrywamy się z lodowych głębi w sekundę, krzyczymy i żwawo przebieramy wszystkimi kończynami, żeby zobaczyli nas ci z helikoptera.
Nie, nie, nie. To nie może być. Tak nie wolno. Dać nadzieję i ją zabrać. Helikopter powoli zawraca i ginie we mgle. Nie wypatrzyli nas. Zapada zmrok. Łzy płyną po naszych twarzach pomimo wstydu. Powoli staczamy się w oblodzony portal. Bez sił. Bez wiary. Nas już nie ma. Bezwiednie myślę o tych dziesiątkach wspinaczy, którzy odeszli w samotności. Herman Buhl. Rutkiewicz. I tylu innych. I jestem szczęśliwy (!!!),  że nie jestem sam. Ja pierdolę, to musi być totalny hardcore umierać samemu. A tak naprawdę to wszystkich nas to czeka –  czy mamy odwagę o tym myśleć czy nie. Och, czy dalej tak ważne są te rachunki, szef, itd... Może tak naprawdę ważniejsze jest to, czy jeszcze potrafimy chcieć, i czy w ogóle próbujemy coś z siebie dać. Tak za darmo.



Piątek rano. Najpierw zrzucili nam ze sto kilo sprzętu, żebyśmy mogli przetrwać następne pięć dni zamieci, gdyby nie zdążyli nas ściągnąć. Podczas czterogodzinnej przerwy w burzy zabierają najpierw Cheryl. Ladies first. Czekam w ciszy czy najpierw podniesie się mgła i śnieg czy przylecą po mnie. Ja to chyba naprawdę mam coś w tej głowie namieszane, ale jedno wiem: nie chcę zostać tu sam. Mgła się podnosi, mi powoli siada psycha. Wsłuchuję się w ciszę wstającego dnia. Cisza. cisza. cisza. I tak!!! Przypomina mi się „Jądro ciemności”, uderzenia śmigieł w tropikalnym słońcu. Napalm. „Czas apokalipsy”. Tutaj jest trochę inaczej, choć myśli mnie trochę rozgrzewają. Walimy przez zmrożone powietrze parku. Środek pustyni wygląda jak Himalaje w zimie. Lecę pod śmigłem bez butów, bo zmarzły tak, że nie mogłem ich nałożyć. Pierwsze odmrożenie. Do ch..., byłem na Alasce, w Patagonii, na Baffine, w Tatarrrrrach i się nie odmroziłem, a tu masz ci babo placek. 



OK. Kończmy tę historię. Ładują nas po kolei na zamkniętej dla ruchu autostradzie. Karetki na sygnale, policja, parkowcy. Chyba żyjemy. Nikt nie rozumie, jak przeżyliśmy w tej ścianie całe trzy tygodnie. Nawet nie chcą, żebyśmy zapłacili 25000 dolarów rachunku za akcję. Dostajemy żarcie, ciuchy i ślą nas pod prysznic. Walimy niczym stara obora, jak zresztą przystało na wspinaczy. I śmiejemy się. Jesteśmy tak szczęśliwi. Tak żywi. I nikt poza Wami tego nie zrozumie. To wszystko było warte więcej niż to nasze cholerne życie. I właśnie dlatego będziemy dalej napierać. Uderzać na cele, które nas przerastają. Będziemy czasami wygrywać, czasami przegrywać. I  chociaż będziemy zdychać gdzieś w zapomnieniu, to i tak wygrywamy.  I po to właśnie warto żyć. I nawet umierać. Choć tak niewielu poza
nami o tym wie. 

Sponsorzy:  KW TORUŃ, PZA

Tekst i zdjęcia: Cheryl Seger, Krzysztof Belczyński

Latitudes, VI, A4+, 5.9, 5 wyciągów podejściowych, a następnie osiem  właściwych: A4+, A4, A4, A4, A4+, A4, A3/z-możliwością-zejścia-z-tego-pięknego-świata (moja wycena, poniżej A4 nie podawano wycen), A2 (też moja wycena).
Długość drogi: 1400 stóp (400 metrów) + około 700 stóp (200 metrów) podejściowych wyciągów.
Droga znajduje się na ścianie Streaked Wall, w parku narodowym Zion, w południowej części stanu Utah, USA.
Czas akcji:  21 XII 2004-7 I 2005, wraz z Cheryl Seger (EAC Climbing Team, Chicago).
Piąte lub szóste powtórzenie, prawdopodobnie pierwsze zimowe przejście + Cheryl  – pierwsza kobieta na tej ścianie. Streaked Wall jest przewieszonym monolitem zawieszonym kilkaset metrów nad dnem doliny, zaraz po wjeździe do parku. Bardzo miękki i kruchy piaskowiec, który przecinają 4 skośne systemy rys: pierwszym prowadzi droga: Rodeo Queen, drugim Tales of Scorpion, trzecim (w samym sercu ściany) właśnie Latitudes, a czwarta rysa jest jeszcze nie zrobiona (chłopaki?). Szerokości są prawdopodobnie jedną z najtrudniejszych/najsytszych hakówek w Stanach.

"GÓRY", nr 4 (131) kwiecień 2005

(dg)
  

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com