baner
 
 
 
 
baner
 
2017-02-13
 

Wielka skalna i śnieżna cisza

W maju sezon skiturowy powoli zbliża się do końca. Na pytanie: jak go zakończyć, odpowiedź może być tylko jedna – konkretnym i pięknym zjazdem. Doskonałym miejscem na ostatnie szusy jest Dolina Rybiego Potoku. Można jeszcze zjechać „rysą”, żlebem z Niżnich Rysów – najbardziej narciarskiej góry w tym rejonie – do Czarnego Stawu pod Rysami czy też z Wrót Chałubińskiego lub Szpiglasowej. Na Słowacji zaprasza Barania Przełęcz. Sojuszników na takiej wyprawie mamy przynajmniej kilku: wysokie słońce, długi dzień i wspaniały firn – najlepszy z gatunków śniegu, o którym marzą wszyscy narciarze wysokogórscy. Ja polecam wycieczkę na Niżnie Rysy, w skali trudności zjazdów wycenioną na 2+.  

Podejście...

Rano docieramy do Morskiego Oka w czwórkę: Joasia, Beti, Maciek i ja. Pogoda nijaka: szare mgły ciężko wiszą nad Rysami, Mięguszowieckimi i resztą skalnego towarzystwa, ale ruszamy dziarsko w górę. Znamy internetową prognozę pogody (ICM Meteo, polecam) – w południe ma być już słonecznie i pięknie. Przy Czarnym Stawie pod Rysami pierwszy kontakt ze śniegiem. Zaczynamy podejście: ja z buta, a pozostała trójka na fokach. Dochodzimy do piargu przykrytego śniegiem i cały czas pniemy się dość stromym zboczem w górę (teraz już w rakach). Obok nas, z lewej strony, mały potok przeskakuje przez skały, tworząc urokliwy miniwodospad (patrz zdjęcie). Potem skręcamy w lewo, w stronę Buli pod Rysami. Pogoda poprawia się, jest coraz piękniej. Zza chmur wychodzi słońce. Widać też jak na dłoni wywołujące dreszcz szóstkowe zjazdy Mięguszem i Zachodem Grońskiego... Na szczęście są tacy, których kręci taka niebezpieczna zabawa, najlepsi polscy narciarze ekstremalni: Piotr Konopka, Maciek Cukier, Edi Lichota, Tomek Gąsienica-Mikołajczyk, Michał Owca, Michał Ślusarczyk, Michał Kowalski, Kuba Brzosko, Klaudia Tasz, a z „młodych gniewnych” Michał Trzebunia i kilku innych. Zawsze, patrząc na miejsca, z których zjechali, odczuwam szacunek do ich dokonań.

Maciek jak zwykle prowadzi na podejściu. Wyżej teren „staje dęba”. Po twardych śniegach idziemy w rakach (warto też wziąć czekan). Dochodzimy do Buli pod Rysami (2054 m, jakieś dwie godziny podejścia od schroniska). Tu przeważnie narty lądują na plecaku, czekan bierzemy w garść, kask zakładamy na głowę (w tym rejonie z okolicznych ścian często spadają kamienie, więc radzę nie zdejmować kasku) i ruszamy w górę, lekko w lewo, szerokim stokiem śnieżnym. Najkorzystniejsza trasa wiedzie lewą częścią albo środkiem, pomiędzy dużymi głazami granitowymi, aż do wylotu stromego żlebu idącego w stronę widocznego stąd głównego wierzchołka Niżnich Rysów. W kwietniu możemy dojść po śniegu aż na sam szczyt (przy idealnych warunkach pod szczyt dotrzemy na fokach, ale to się rzadko zdarza), natomiast w maju zostawiamy sprzęt kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka i na szczyt wchodzimy najpierw po piarżysku (dość krucho), a potem lewą stroną, po dość dużych blokach skalnych (łatwo). Widok bardzo piękny, wysoko

górski i rozległy. Widać między innymi obydwa wielkie stawy: Czarny Staw pod Rysami i Morskie Oko w Dolinie Rybiego Potoku, otoczenie Doliny Ciężkiej (tam kusi narciarsko Pusta Ławka i Waga), górne piętra Białej Wody, Ganek, Zadni Gerlach, Mięguszowieckie Szczyty i wiele innych „olbrzymów” tatrzańskich. Widok z gatunku tych, które długo się pamięta...

 

(Narciarz i wodospad)
 

Cisza...

Po ponadpółgodzinnym odpoczynku na szczycie, powoli szykujemy się do zejścia. Na wierzchołku Niżnich Rysów na moment robi się cicho. Moi koledzy schodzą do miejsca, w którym zostawiliśmy narty, by rozpocząć bardzo ważny element wycieczki, jakim jest zjazd. Słychać tylko tępe uderzenia plastikowych butów o kamienie. I szum wiatru. Nic więcej. Wokół panuje ta obłędna, górska cisza. Lubię ją, bo pozwala na „ogarnięcie” (modne obecnie słowo) swojego świata. Więc go ogarniam. Cisza porządkuje doznania, uspokaja. Od takiej ciszy chcemy nieraz uciec, bo boimy się tego, co możemy dzięki niej dojrzeć i usłyszeć... Tego, jacy naprawdę jesteśmy. Uważam jednak, że dzięki górom stajemy się trochę lepsi. Chodzimy więc tam, zaś potem wracamy w wir świata tak zwanych odpowiedzialnych ludzi. A ten atakuje nas ze wszystkich stron różnymi informacjami, nieraz zupełnie nieważnymi, które jednak mimowolnie do nas docierają i często powodują chaos w głowie. W sposób nachalny i chamski. Odtrutką na niego jest cisza, która sprzyja układaniu myśli, a zwłaszcza uszeregowaniu spraw według ich prawdziwej wartości. Górska cisza. Jest ona w pewnym sensie błogosławieństwem dla nas – ludzi XXI wieku. Dlatego w górach wyciszam się, „ładuję” akumulatory na dalsze, jakieś bliżej nieokreślone zmagania z losem. Myślę, że bardzo wiele osób właśnie tam odnajduje swoje „ja”, prawdziwe wartości, a może nawet coś więcej – sens życia. Dlatego idąc w góry, wyłącz telefon komórkowy, daj się uwieść przyrodzie, poczuj wolność, a przede wszystkim poczuj się panem swojego czasu – tego Ci życzę...

Po odpoczynku schodzimy do nart, zakładamy kaski. Rozpoczynamy zjazd stromym stokiem w stronę Czarnego Stawu pod Rysami. Jak opisać to, co czujemy? Jak oddać słowami skręt na prędkości czy wibrującą stalową krawędź narty, którą „wbijamy” się w pokryte firnem zbocze? Firn tryskający spod nart wesołą strugą czy pot zalewający oczy? Wreszcie wielogodzinny trud podejścia: ból mięśni, kolan, stawów... Jak przekazać tę wielką radość? Jest to bardzo trudne. Ja się chyba nie podejmę. Z początku trasa zjazdu prowadzi spod wierzchołka Niżnich Rysów dość stromym żlebem (około 42 º nachylenia), potem wjeżdżamy na szerokie pola śnieżne do Kotła pod Rysami. Tu możemy poszaleć długim skrętem (uwaga jednak na leżące czasami na śniegu kamienie), aż w pobliże Buli pod Rysami. Zjeżdżamy stąd długim trawersem w lewo, osiągamy stok, opadający spod Żabiego Konia do Czarnego Stawu pod Rysami i nim wężowo kierujemy się w dół (znowu stromo, ale szeroko i bardzo przyjemnie), aż do stawu, gdzie kończymy zjazd. W kwietniu, przy wyjątkowo śnieżnej zimie, możemy czasami dojechać jeszcze do Morskiego Oka. W maju tę ostatnią część wycieczki trzeba odbyć piechotą: zarzucamy narty na plecy i schodzimy do schroniska.

Pierwszy zjazd z Niżnich Rysów: Jarosław Krzempek i Karol Życzkowski, 27 kwietnia 1989 r. Cała wycieczka zajmie nam z odpoczynkami od siedmiu do ośmiu godzin.

 

(Chwila odpoczynku)

 

Wspomnienie o tych, którzy odeszli…

Wrażenia, a jakże, były. Wesoło nam było. Szerokie uśmiechy, pijemy herbatę. Jednak w sercu (przynajmniej moim) jest i smutna nutka. Góry wywołują coś w rodzaju zadumy nad życiem, a zwłaszcza kierują myśl ku tym, którzy w ostatnim czasie odeszli. Dlatego przez chwilę myślę przy Czarnym Stawie o dwóch z nas, którzy odeszli tamtej wiosny (mowa o wiośnie 2009): Piotrze Morawskim – himalaiście, którego miałem przyjemność poznać na Spotkaniach z Filmem Górskim w Zakopanem (2004 r.), a który zginął 8 kwietnia 2009 r. w Nepalu pod Dhaulagiri. Myślę także o Andrzeju Wojtychu, który zmarł nagle na serce w Kotle Goryczkowym. Odeszło dwóch ludzi gór wielkiej klasy: Andrzej – którego ciepły, „radiowy” głos bardzo lubiłem, tak jak i jego szeroki uśmiech – pracował w obserwatorium meteorologicznym na Kasprowym Wierchu. Świetnie jeździł na nartach, a zwłaszcza na turach, był po prostu fajnym facetem, kochał góry, rodzinę i to, co robił. Pięknie malował. Tydzień przed jego odejściem rozmawialiśmy przez telefon, i nagle trach... wiadomość, że nie żyje. No i Piotr – himalaista i człowiek światowej klasy, któremu po cichu zawsze kibicowałem. Imponował mi tym, że biła z niego jakaś ponadnaturalna dobra siła, energia. W styczniu 2009 r. w mailu przed wyjazdem w Himalaje napisałem mu: „życzę zawsze szczęśliwych powrotów z Gór”. Tym razem ci na górze podjęli decyzję, że zabierają ich obu tam, do siebie, na najwyższą grań. Według naszej ludzkiej miary nie tak miało być, bo chcielibyśmy przecież, by byli obaj na dole, z rodzinami, z nami, z przyjaciółmi… Tak się nie stało. Odeszli. I jednak nie możemy naszą miarą mierzyć boskich planów... Moje myśli pomknęły znad Czarnego Stawu ku nim, pomyślałem krótko: żegnajcie. Śmierć jest nieodłączną częścią życia, choć oswojenie się z tą myślą nie jest do końca łatwe. Kiedyś i my umrzemy, ale jeszcze nie teraz... Odpinam klamry w butach, staję nad Czarnym Stawem i myślę o nich. Zostawili w górach wysokich swój ślad, jakże dobry ślad, a więc poniekąd żyją poprzez fantastyczną energię, którą zawsze nas zarażali. Non omnis moriar... – ten napis na Kamieniu Karłowicza pod Małym Kościelcem nabiera znowu niezwykłego i głębokiego sensu.

 

(W drodze na Niżnie Rysy)

 

Zejście w doliny i szczęśliwe powroty…

Cała czwórka szczęśliwie wraca w Dolinę, ku Morskiemu Oku. Nie wiemy co prawda, ile nam jeszcze zjazdów jest pisane, ile podbiegów, wycieczek, uśmiechów, ile razy obetrzemy pot z czoła, zachwycimy się górskim widokiem, ile razy wrócimy do domu, do rodzin, do tych, których kochamy. Uśmiecham się do siebie: jesteśmy pionkami w grze zwanej życiem, w której nie my decydujemy o rozgrywce. Dlatego trzeba cieszyć się każdą chwilą, nie zwracać za bardzo uwagi na mniejsze lub większe niedoskonałości ludzi i świata wokół nas, ale żyć tak prawdziwie, jak się tylko da. Może to brzmi banalnie, ale tak czuję – trzeba stale odkrywać i kochać ludzi, bo kto wie, kiedy ci z góry wezwą ich i nas na najwyższą grań... I dbać, by pozostał po nas – tu na dole – dobry ślad. Być życzliwym dla innych. W takim nastroju schodzę w dolinę. Przypominają mi się przyjaciele, których poznałem dzięki górom i którzy mi, w taki czy inny sposób, pomogli. Zwłaszcza jeden z nich zapadł mi w pamięci, a więc... telefonuję znad Morskiego Oka do doktora Tomasza Wysokińskiego, obecnie mojego serdecznego przyjaciela: – Tomek, to dzięki tobie zjechałem z tej góry, jeszcze raz wielkie dzięki! To prawda, gdyby nie operacja kręgosłupa w kwietniu 2007 r., która tak dobrze przebiegła dzięki sprawności rąk Tomka i jego zespołu, to nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. Rok wcześniej nie mogłem chodzić, czułem, że góry mi uciekają i to nieodwracalnie, na zawsze. Tomek uratował mnie, bo bez nich nie mógłbym żyć.

Dobrze jest kończyć sezon skiturowy takim zjazdem w gronie przyjaciół. Przechodząc obok lekko pomarszczonej po-południowym, niezbyt silnym wiatrem tafli Morskiego Oka i kapliczki Matki Boskiej od Szczęśliwych Powrotów, w myślach z całych sił mówię: Dziękuję Ci Boże za każdy zjazd, za każdy skręt, a zwłaszcza za to, że kolejny raz wszyscy wracamy cało... Po takiej wyrypie narty zawieszam na kołku. Żegnam się z nimi, jednak nie na długo, bo zaledwie na pięć miesięcy – wszak w listopadzie zacznie się kolejny skiturowy sezon... Oby był jeszcze lepszy, czego i wam, drodzy czytelnicy GÓR, życzę...

Dużo tego dnia myślałem o tym, że albo się starzeję, albo staję się coraz wrażliwszy. Czy to dobrze? Nie wiem. Ale może i was na Niżnich Rysach dopadnie taka nostalgia i przemyślenia, gdzieś pomiędzy podejściem a zjazdem. Kto wie...

 

Uwagi praktyczne: Na wierzchołku nie ma co się spieszyć z powrotem, widok jest niebywale piękny i rozległy. W mojej ocenie jest to jeden z najpiękniejszych zjazdów w Tatrach Polskich i całych Tatrach. Zjeżdżaj z Niżnich Rysów po południu, wtedy „puszczony” śnieg jest idealny. Rano stoki są zmrożone i twarde.

Najlepsze warunki: maj – czerwiec.

Przewyższenie: 850 m od Czarnego Stawu pod Rysami.

 

GÓRY nr 204

Tekst i zdjęcia: Wojciech Szatkowski

 

(Kliknij obrazek by kupić przewodnik skiturowy)

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com